
sobota, 11 grudnia 2010
PLUS MINUS

gwiazdko
migocząca złotą broszką
na granacie nieba
ty tam a ja tu
pomiędzy nami przestrzeń
mierzona w latach świetlnych
pamięć utrwala blask
niezauważalną chwilą
może już nie istniejesz
podobnie jak ja dla ciebie
chociaż myśli wciąż podążają
ku nieskończoności
poniedziałek, 6 grudnia 2010
KTO WIERZY W CUDA

Święty Mikołaj z piernika
głowę lukrowaną czapką ozdobił
podszedł do okna jakby trochę utykał
ciepłe buty na nogi włożył
strzepnął z ramion cukier puder
a może był to pierwszy śnieg
gwizdnął przeciągle podskoczył na próbę
w zamarzniętej szybie zmarszczył brew
i z parapetu lekko jak gęsie piórko
wskoczył między worki do srebrnych sań
ślady na śniegu pozostały za furtką
tam gdzie renifery czekały nań
przecieram oczy jeszcze nie wierzę
zaprzęg wesoło wśród gwiazd pomyka
w kuchni zostały puste talerze
po wigilijnych ciastkach z piernika
CZAS ROZSTANIA
bólu mój
smutku wszechobecny
kolczastymi łodygami rani bukiet róż
szeptem powtarzam słowa miłości
ciche zaklęcia kochanków
ukryte wśród upojnej woni

karmin ust z pąsem kwiatów się zlewa
w jedną gamę kolorów rozcieńczoną łzami
bez granic bez wstydu
wiatr szelestem liści
otula wygłusza
dyskretnie wtóruje porywom serca
mały wóz przybity do nieba
odjeżdża tuż za tym wielkim
złote nity dyszla wskazują polaris
smutku wszechobecny
kolczastymi łodygami rani bukiet róż
szeptem powtarzam słowa miłości
ciche zaklęcia kochanków
ukryte wśród upojnej woni

karmin ust z pąsem kwiatów się zlewa
w jedną gamę kolorów rozcieńczoną łzami
bez granic bez wstydu
wiatr szelestem liści
otula wygłusza
dyskretnie wtóruje porywom serca
mały wóz przybity do nieba
odjeżdża tuż za tym wielkim
złote nity dyszla wskazują polaris
niedziela, 28 listopada 2010
BEZKRESY

słońce gaśnie gdzieś za plecami
ciepłym promieniem
poklepuje po ramieniu
coś się kończy
coś zaczyna
zwykła rzecz
wskazówka cienia
wyznacza inny kurs
wydłuża się w stronę widnokręgu
przede mną pola lawendy
wezbrane wzburzoną falą fioletu
na wiotkich łodyżkach przypływy i odpływy
w niezdecydowaniu
musi być jakiś sens
stoję na brzegu
to nieprawda
że sztormowym wichrom bliżej
do love end owych pól
wtorek, 16 listopada 2010
DEPRESSO CAFE

sentymentalnie...
niedzisiejszo niepopularnie
na przekór trendom
inaczej tak pod wiatr
z uczuć potęgą
sentymentalnie...
tak staroświecko że nawet dziecko
powie ci
już nie liczą się łzy
śmieszne i tanie
serce jak kamień....
tylko to mówią usta
a wewnątrz pustka
idealnie tak realnie
aż po krzyk
sentymentalnie...
sobota, 6 listopada 2010
POŚPIESZNYM DO KRAKOWA

Spakowałam do torby koszulę i buty,
babciny kłębek wełny, metalowe druty.
Babcia dziergała na nich fantastyczne swetry,
rękawiczki na zimę i pasiaste getry.
Chodziłyśmy do szkoły z podniesioną głową,
otuloną w czapeczkę z pomponem, zimową.
Pamiętam rudą sąsiadkę z trzeciego piętra.
Wyglądała przez okno i paliła skręta
(papierosy były wtedy tylko na kartki),
we włosy wplatała takie śmieszne kokardki.
Pociąg do Krakowa odjechał punktualnie.
W przedziale parę osób, całkiem normalnie.
W narożniku chłopak przytulony do szyby,
podobny do Karola, który wpadł w pokrzywy.
Biedak bose miał stopy, więc go piekło srodze.
Krzyczał w niebogłosy, skakał na jednej nodze,
machał rękami tak, jakby osy odganiał.
Zlitowała się nad nim koleżanka Hania.
Z pokrzyw wyprowadziła, trzymając za szyję,
szeptała mu do ucha, że przecież przeżyje.
Z tego szeptania wyszła potem niezła draka:
okrzyknęli wszyscy, że Hania ma chłopaka.
Spisaliśmy ten fakt w obozowym dzienniku,
a Hania i Karol wzięli ślub w październiku.
Teraz do nich jadę pociągiem do Krakowa.
Z tyłu została jakaś stacja kolejowa.
Do przedziału wszedł starszy jegomość z walizką.
Z ręki wypadł kapelusz , więc schylił się nisko.
Kiedy pociąg przyspieszył, stracił równowagę,
próbował mimo wszystko zachować powagę.
Oparł się o kolana zupełnie przypadkiem
i to go uchroniło przed nagłym upadkiem.
Poczerwieniał na twarzy, przepraszał serdecznie,
usiadł obok i zamknął oczy ostatecznie,
żeby nie widzieć tego, co wokół się dzieje.
Kątem oka dostrzegłam, że chłopak się śmieje.
Panna z naprzeciwka również stroiła miny,
ruszając stopami, na których baleriny
wyjątkowego różu raziły odcieniem,
zwłaszcza z zielenią sukni kiepskim zestawieniem.
Przypomniało mi to nieco inne zdarzenie,
gdy w studenckich czasach każdy figiel był w cenie.
Na urodzinowym stole stał ogromny tort.
Przesłodka ohyda w kolorach wściekłych jak czort.
Na środku lukrowane usta i litery:
„życzę byś się nie starzał do jasnej cholery”.
Do przedziału wszedł konduktor, sprawdzał bilety.
Jakoś nie mogłam swojego znaleźć, niestety.
Zapłaciłam karę i już smętna, jak sowa,
po paru godzinach dotarłam do Krakowa
niedziela, 31 października 2010
UCIECZKA W SEN

posłuchaj zawodzenia wiatru wśród gałęzi
listopadową porą tam gdzie znicze płoną
szemranej deszczowymi łzami opowieści
pod granatowej nocy dyskretną zasłoną
odchodziła kiedy już nic nie pozostało
pod brzemieniem losu załamując ramiona
chociaż serce w piersi jeszcze kołatało
w głowie kiełkowała myśl okrutna szalona
jak liść jesienny co barwę traci powoli
najpierw żółcienie potem brązy preferując
aż po bezbarwność przezroczystej aureoli
nabrzmiałej żylastymi nerwami pod skórą
co jeszcze tętnią życiodajnymi sokami
chociaż coraz leniwiej i bardziej ospale
tak przytulona do mchu pomiędzy brzozami
umierała samotnie pod gęstej mgły szalem
dziś krótkie epitafium na nagrobnej płycie
osiem liter wyrytych w owalnym kamieniu
z trzech sióstr jako ostatnia zakończyła życie
ta co do końca niosła nadzieję w imieniu
wtorek, 26 października 2010
ZA KULISAMI DNIA
podzieliła włosy na trzy pasma
z subiektywnym przekonaniem
że po równo rozkłada atrybuty czasu
przeszłość teraźniejszość przyszłość
zaplatała starannie
dbając o szczegóły
najpierw z prawej na lewą

dziecięca beztroska
znajdowała wytchnienie w uśmiechniętym
spokojnym śnie
potem z lewej na prawą
w lustrze podkrążone oczy
przyglądają się zmęczonej twarzy
i nie poznają
z prawej na lewą
nie będzie obiadu
a pelargonie uschną w doniczkach
gdy zabraknie
młodość odeszła tak szybko
pierwszy pocałunek wciąż rozkwita w sercu
jeszcze tyle planów czy wystarczy dni
kolejny splot
parę włosów pozostało w garści
nie wiadomo z którego pasma
niepokoju nie uda się wymierzyć
wczoraj nie musiała udawać
dzisiaj zaplata drżącymi palcami
jutra nie będzie pamiętać
z lewej na prawą raz jeszcze
poprawiła przewiązała różową wstążeczką
wyprostowała się w pełnej gotowości
odcięła nożycami tuż przy skórze
z subiektywnym przekonaniem
że po równo rozkłada atrybuty czasu
przeszłość teraźniejszość przyszłość
zaplatała starannie
dbając o szczegóły
najpierw z prawej na lewą

dziecięca beztroska
znajdowała wytchnienie w uśmiechniętym
spokojnym śnie
potem z lewej na prawą
w lustrze podkrążone oczy
przyglądają się zmęczonej twarzy
i nie poznają
z prawej na lewą
nie będzie obiadu
a pelargonie uschną w doniczkach
gdy zabraknie
młodość odeszła tak szybko
pierwszy pocałunek wciąż rozkwita w sercu
jeszcze tyle planów czy wystarczy dni
kolejny splot
parę włosów pozostało w garści
nie wiadomo z którego pasma
niepokoju nie uda się wymierzyć
wczoraj nie musiała udawać
dzisiaj zaplata drżącymi palcami
jutra nie będzie pamiętać
z lewej na prawą raz jeszcze
poprawiła przewiązała różową wstążeczką
wyprostowała się w pełnej gotowości
odcięła nożycami tuż przy skórze
sobota, 23 października 2010
WĘGLARKA

wyciągnęła ręce nad węglową kuchnią
czarne bryły żarzyły się ogniem
wśród korony płomieni
przyjemnie rozgrzewały skostniałe palce
od czegoś trzeba było zacząć
nawet kiedy w okna sypnął pierwszy śnieg
pod progiem zakopała węgielny kamień
podwalinę pod stabilny dom
święcie wierzyła w magiczną moc
zrodzonego przez matkę ziemię
wydobytego górniczym trudem
będzie dobrze powtarzała z wiarą
będzie dobrze szeptała z nadzieją
intensywnie wpatrując się
w tę ukochaną sól ziemi
czarną jak węgle jej oczu
wtorek, 12 października 2010
POSŁANIEC WIATRU

zakładam zbroję z kolczastych łupin
nie przytulę do serca jesiennych liści
niech brązowieją żółkną
albo czerwienieją ze złości
niech przemijają
jak krzyk dzikich gęsi
nie będę szukał klucza
za długo mieszkałem z wiatrem
słomianym źdźbłom tak niewiele potrzeba
lżej przylgnąć do ziemi
ugasić pragnienie z kałuży
napęcznieć albo rozkruszyć się w nicość
pod niezdarnym butem
absurdalnie kolorowo
sobota, 9 października 2010
WYSOKI SĄDZIE

na półmisku z bukietem niezapominajek
leżał półkrwisty stek wśród sadzonych jajek
pod stołem kot siedział dziwnie cicho
o czym myślał jedno tylko wie licho
może nawet spał kocim snem
koty czasem mylą noc z dniem
dzwonek u drzwi odwrócił historii bieg
z półmiska niespodziewanie zniknął stek
i proszę mi wierzyć że gdyby nie ten młotek
nadal by siedział pod stołem kotek
środa, 6 października 2010
NATURALNE ZESTAWIENIE

słonecznikowe pola
do złudzenia przypominają
połacie ziemi porośniętej rzepakiem
z daleka jednakowe
żółte prostokąty lub kwadraty
pośród zieleni
z bliska niepodobne
jedne groniaste drugie piegowate
kierują się w stronę jaśniejszego
poszukuję granicy kontrastu
w lustrzanym efekcie
odwrócenia podstawowych kolorów
nieba nad słonecznikami
i chabrów pod słońcem
niedziela, 3 października 2010
KIEDY WIATR ZAWIEJE RAZ JESZCZE

złota jesień pustoszeją drzewa
liśćmi utkane barwne kobierce
i coraz ciszej ptak w parku śpiewa
z kolczastych łupin na trawie serce
słońce promienie we włosy wplata
ażur pajęczyn zasłania róże
wiatr babie lato zręcznie zamiata
żurawie kluczem żegnają w górze
w kałużach tańczą maleńkie krople
deszczu co spacer nagle zakłócił
pod parasolem jednak nie zmoknie
pomysł co w wiersz się nowy obrócił
niedziela, 19 września 2010
W OBJĘCIACH

inspirowane tematem książki "Wilki w ścianach" Neila Gaimana
kosmate łapy przesuwają się wzdłuż ściany
w miarę jak napęczniały księżyc
wygląda zza chmur
coraz bliżej
szeroko otwartych oczu i łomotu serca
dostrojonego do tykania zegara
szczeble łóżeczka
zbyt rzadkie zbyt słabe
by zatrzymać osłonić ukryć
a wilki za oknem
wilkołakom obiad szykują
skowycząc
n-i-e w-c-h-o-d-ź-c-i-e
drzwi coraz szerzej
podchodzi do gardła porywa unosi
coś ktoś głos czyjś jak miód
śpij kochanie
to wiatr gruszą kołysze
panną młodą kwiecistą
gałązkami w okno stuka
księżyc zagląda pełnią
serdecznego uśmiechu
czwartek, 9 września 2010
NIBY NIC

właściwie nic się nie stało
gołąb jak dawniej wydziobuje ziarno z ręki
stary Jan czyta gazetę paląc fajkę
od lat twierdzi że papierosy zabijają
właściwie nic się nie stało
w piekarni ciepły chleb w kolejce ludzie
wyłuskują z portmonetki drobne na zakupy
zamieniają parę grzecznościowych słów przy wyjściu
właściwie nic się nie stało
serce bije jak wczoraj rytm zatokowy w normie
żebrak pod kościołem w tym samym ubraniu
rzucam parę groszy które i tak nie wykupią od śmierci
wtorek, 7 września 2010
SEN W WANNIE

Moje ciało, to piana
Tak, jak ciało bogini.
Cała jestem skąpana
W jednej szklance martini.
W cytrynkowej wodzie
Spoczywa me ciało.
Tyle piany ubyło,
A tyle zostało.
Błogie ciepło przenika
I serce, i ręce.
Coraz więcej cytrynek
W lazurowej łazience.
Zamykam oczy i samolotem
Lecę do Neapolu, a potem,
Na statku „Colombo”,
Płynę na Czarny Ląd:
Do Ghany, do Kongo.
Stamtąd, przez Kraj Kwitnącej Wiśni,
Do celu podróży. Do USA.
Tam otrzymuję bilety dwa
Na bal sylwestrowy, co może się przyśnić.
I wreszcie spotykam ciebie.
Otaczasz mnie ramieniem
I czuję jednym westchnieniem,
Że jestem w siódmym niebie.
Zajeżdżamy powozem na bal.
Otulona w śnieżnobiały szal,
Po schodach wchodzę na salę.
Przy tobie nie boję się wcale
Tych spojrzeń, szeptów, kreacji...
Siadamy przy stole do kolacji.
Za chwilę kelner w smokingu
Poda wykwintne potrawy,
Wniesie pierwsze napoje.
/Jednak trochę się boję?/,
Będzie życzył udanej zabawy.
Później, na dancingu,
Wśród setek ludzi, setek gwiazd,
Nie będzie nikogo, oprócz nas.
Na spacerze w nocy
Istnieć będą tylko twoje oczy,
Twój głos, słowa, usta.
Nie, ta noc nie będzie pusta!
Prosisz mnie do walca.
Wstaję i na palcach
Wiruję a ze mną świat cały.
Za światem wiatr tańczy walca.
Po rocku i twistach
Zanurzamy wargi w kieliszkach.
I nagle zimno. Prysnął czar.
Znikli goście, zniknął bar.
Z butelki obok wylał się trunek.
Gestem przesłałeś mi pocałunek.
Ktoś do martini mi wrzucił lód!
Otwieram oczy. To wody chłód...
czwartek, 26 sierpnia 2010
ODA DO ŚRODY

kartki z kalendarza
w pastelowych barwach
od śnieżnej bieli po wyblakłe żółcienie
zatrzymują czas
w regularnych prostokątach wiotkich kartoników
z wyraźnie wypisaną pogrubionym drukiem
nazwą dnia tygodnia
błądzi wzrok
w zależności od dystansu
odczytuje w zmiennych ostrościach
o środo ty moja dzisiejsza
od wczesnego świtu
aż po poczerniały zmierzch
w samym centrum siedmiodniowego interwału
ile w tobie niezmierzonych możliwości
kalkulacji poczynionych wcześniej planów
poszukiwań lepszych rozwiązań
ile nowych marzeń i nadziei na spełnienie
w komfortowym przekonaniu
że to jeszcze nie koniec
i wszystko zdarzyć się może
niezależnie od tego
czy słonecznym blaskiem
czy deszczem powitasz
ze stoickim spokojem
ufnie zanurzam się w kolejne minuty
wierna arystotelesowskiej teorii
złotego środka
sobota, 14 sierpnia 2010
NAGA PRAWDA
krzyczeli że jest goła
bezwstydnie obnażona
ladacznica i zgorszenie świata
nie dla niej okładka vogue
zbyt wiele rubensowskich krągłości
dzisiejsze modelki muszą przecież być szczupłe

i chyba za stara pomarszczone ma czoło
na prawym ramieniu bliznę
po źle zagojonej ranie
pospolita wcale nie piękna
wręcz koszmarna bez sukienki od diora
i butów versace
a ona bosymi stopami
twardo stanęła na zimnym kamieniu
głowę dumnie podniosła do góry
oto ja tu i teraz
bez koronek pereł i złota
wasza prawda
przecząco pokręcili głowami
nie taką chcieli
nie taką chcieli mieć ją dla siebie
bezwstydnie obnażona
ladacznica i zgorszenie świata
nie dla niej okładka vogue
zbyt wiele rubensowskich krągłości
dzisiejsze modelki muszą przecież być szczupłe

i chyba za stara pomarszczone ma czoło
na prawym ramieniu bliznę
po źle zagojonej ranie
pospolita wcale nie piękna
wręcz koszmarna bez sukienki od diora
i butów versace
a ona bosymi stopami
twardo stanęła na zimnym kamieniu
głowę dumnie podniosła do góry
oto ja tu i teraz
bez koronek pereł i złota
wasza prawda
przecząco pokręcili głowami
nie taką chcieli
nie taką chcieli mieć ją dla siebie
poniedziałek, 9 sierpnia 2010
PROCENTY ROZŁOŻONE

kręci się
w głowie karuzela
kolorowy motyl goni
rudawego lwa
niebieski słoń
zakreśla trąbą kolejne koło
fortuny czy jej braku
w zależności od uniesienia
wirują filiżanki
upstrzone różowymi sercami
bez fusów po herbacie czy kawie
zamiast nich spoczywam bezwładnie
ja
na dnie
środa, 4 sierpnia 2010
KOMPOZYCJA

biedronka
uroniła łzę nad biedą
chociaż pewnie biedronki
nie ronią łez
czarne myśli
przykleiła kropkami do sukni
wyglądały weselej
na czerwonym tle
rozpostarła skrzydła
i całkiem kolorowo
sfrunęła na zielone źdźbło
taki obraz zobaczyła mrówka
nad słonecznikami niebo
w oczach szkło
sobota, 17 lipca 2010
MIESIĄC INNY NIŻ WSZYSTKIE

lipiec ma smak lepkiego miodu
zlewanego w pasiekach
z plastrów wosku do szklanego słoja
zapach lipowych kwiatów
kołyszących się pod ciężarem
brzęczących basem pszczół
dotyk splecionych rąk rytm pulsujących serc
ja Małgorzata biorę sobie ciebie...
ja Adam... ślubuję ci....
lipiec ma barwę promieni słońca
muskających złote obrączki
i bezchmurnego nieba w szczęśliwych oczach
weselnym marszem
opowiada o miłości
ciepło tak
niedziela, 11 lipca 2010
SKŁADANKA ŚLUBNA

podaj rękę
od dzisiaj już razem
pobiegniemy przez życie
od wczesnego poranka
przez dzień cały wieczór noc
i aż po świt
w kalendarzu
zapiszemy własne kartki
przez kolejny miesiąc potem rok
wspólne lata
w bukiet życia ułożymy
niechaj kwitnie i pięknieje w każdy czas
i niech miłość
co złączyła nas w tej chwili
całe życie równie mocno łączy nas
czwartek, 8 lipca 2010
ROZTERKI ETYMOLOGA

ja pożeracz słów
rozgryzam wolność
smakuję kęsami
wolno a mimo to
ością w gardle utkwiła
myślałem bez granic
lepiej mi będzie
bez zasad i norm
gdzie mogę wszystko
zawsze ja i moje
myliłem się bo inni
myśleli tak samo
więc teraz pytam
po co ta wolność
gdy znowu chaos
wtorek, 6 lipca 2010
DOTYK

świat ukrył się w ciemnościach zbyt wcześnie
nie zdążyła poznać łąki
pełnej chabrów i rumianku
wyciągała niepewnie ręce
starając się dotknąć rzeczywistości
abstrakcyjnej i konkretnej zarazem
dłonie stawały się najważniejsze
rozpoznawały kształty
błądząc po ostrościach i wypukłościach
najbardziej zachwycały kwiaty
palcami rozgarniała miękkie pełne wilgoci płatki
przytulała do ciekawej nowych doznań twarzy
delikatnie muskały wtedy nozdrza drażniły usta
chłodziły rozpalone czoło
czuła je całą sobą i to było miłe
zupełnie jak w książce pisanej braillem
której zakończenia rozmytego przez falę
nie przeczyta nigdy
niedziela, 13 czerwca 2010
PRYZMATY MYŚLI IV

posłuchaj moja mała babette
to okręty wpływające do portu
syrenami witają stały ląd
powracają z dalekiej podróży
aby rzucić cumy
bezpiecznie kołysać się na falach
do następnego rejsu
może odpłyną już jutro
pewnie nie raz
przemierzą niespokojne wody
nie jedną przetrzymają burzę
gdy zabłądzą
wyznaczą nowy kurs
najważniejsze
aby miały dokąd wracać
piątek, 4 czerwca 2010
WIOSENNA WARIACJA NA 3/4

- dla Danieli Polasik
inspirowany jej wierszem
pt. "Z wiolinowym kluczem"
z wiolinowym kluczem w kieszeni
pośród świerków żarnowców i bzu
w gęstwinie wiosennej zieleni
biegnie drogą aż braknie jej tchu
poły płaszcza fruną na wietrze
rozpostarte jak ptasie skrzydła
wonią kwiatów nęci powietrze
cieszą oczy liście parzydła
raz pod górę raz w dół za drogą
pod butami żołędziowy grad
pająki zrozumieć nie mogą
skąd na nie deszcz lila płatków spadł
MOŻNA I TAK
W wygodnym fotelu
jak w zwinnym canoe
płyniesz wraz z nurtem Amazonki
w meandrach myśli tropikalny las
anakonda połyka krokodyla
nie potrzebujesz aż tak wiele
może tylko paluszki i keks.

Na południu Afryka
Sahara sypnęła piachem w oczy
nie pomogą pustynne róże
sucho w gardle i tylko w oazach
daktylowe palmy kłaniają się
tamaryszkom fatamorgana
mineralna pod ręką jak dobrze.
Parę kartek na wschód
chiński mur można ominąć
gorzej z Himalajami i Żółtą Rzeką
stożki wulkanów wznoszą się
wysoko nad ryżowe pola
feng – shui i chińskie pałeczki
sprzyjają medytacji przy herbacie.
Daleko do polarnego koła
psie zaprzęgi bez rozkładu jazdy
gdzie Antarktyda a gdzie Arktyka
na skróty przez spis treści wracasz
topnieją kostki lodu w centrum
gdzieś pomiędzy biegunami
bujanego fotela.
jak w zwinnym canoe
płyniesz wraz z nurtem Amazonki
w meandrach myśli tropikalny las
anakonda połyka krokodyla
nie potrzebujesz aż tak wiele
może tylko paluszki i keks.

Na południu Afryka
Sahara sypnęła piachem w oczy
nie pomogą pustynne róże
sucho w gardle i tylko w oazach
daktylowe palmy kłaniają się
tamaryszkom fatamorgana
mineralna pod ręką jak dobrze.
Parę kartek na wschód
chiński mur można ominąć
gorzej z Himalajami i Żółtą Rzeką
stożki wulkanów wznoszą się
wysoko nad ryżowe pola
feng – shui i chińskie pałeczki
sprzyjają medytacji przy herbacie.
Daleko do polarnego koła
psie zaprzęgi bez rozkładu jazdy
gdzie Antarktyda a gdzie Arktyka
na skróty przez spis treści wracasz
topnieją kostki lodu w centrum
gdzieś pomiędzy biegunami
bujanego fotela.
wtorek, 1 czerwca 2010
ZAWODY

Poszybowały latawce wysoko
nad dachy domów i korony drzew
na spotkanie pierzastym obłokom
na powitanie rozkrzyczanych mew.
Dziecięcymi rękami trzymane
kreślą w niebie elipsy i koła
czasem wiatrem w połowie złamane
lecą wprost na podniesione czoła.
Hej latawce sunące w przestworzach
jak tam z góry wyglądają dzieci
w lekkiej bryzie wiejącej od morza
kiedy słońce ich twarze oświeci.
sobota, 29 maja 2010
PEŁNIA

w smudze księżycowej poświaty
opadam cieniem na trawę
unoszę ręce
jakbym chciała przepłynąć
na drugi brzeg
kołysz mnie zielona falo
ku przystani bezpiecznej
prowadź
utul jak niemowlę
w objęciach matki
niech nie płyną łzy
niedziela, 23 maja 2010
PRYZMATY MYŚLI III

zostań moja mała babette
na rozstajach dróg
tak łatwo się zgubić
zwłaszcza kiedy myśli
porozrzucał wiatr
a pryzmaty
wśród popiołów
preferują szarość
drogowskazy
rozpostarły ramiona
na powitanie
lub pożegnanie
jak ptaki
szybujące w przestworzach
one są wolne
czy są również
szczęśliwe
PRYZMATY MYŚLI II

widzisz moja mała babette
zwierciadła czasu
odbijają wspomnienia
ożywają cienie
ukryte pod szkłem
na skażonych rysą datach
nie odnajdziesz
kryształowych szlifów
ani myśli zesłanych
na banicję przez mózg
bezdrożami wędrują
potykając się o kamienie
w poszukiwaniu sensu
aż po kres
to tylko pryzmaty
kolorowe szkiełka
dawnych dni
PRYZMATY MYŚLI I

wiesz moja mała babette
życie jest piękne
pomimo wszystko
zwłaszcza wiosną
gdy kolorowe sukienki
bledną w kwiecistych ogrodach
a promienie słońca
załamują się tęczą
w drobinkach deszczowych łez
i ten zapach
subtelnie dobrany
na każdą porę dnia
bardziej zmysłowy
gdy przymkniesz oczy
myśli muszą wtedy zwolnić
chociaż na chwilę
sobota, 15 maja 2010
WIOSNA 2010
konwaliami przystroiłaś zieloną sukienkę
pachnącą źdźbłami traw
falującymi na wietrze

kokardką stokrotek przewiązałaś włosy
poprawiłaś sandały
z białych margaretek
na ramię zarzuciłaś
torebkę z niezapominajek
zapinaną na żółty mlecz
słoneczny blask igrał z cieniem
jakbyś pajdę chleba
podawała na dłoni
jak mam ci powiedzieć
że jaskółki nie powrócą
do pustych gniazd
- pamięci mojej Mamy poświęcam
pachnącą źdźbłami traw
falującymi na wietrze

kokardką stokrotek przewiązałaś włosy
poprawiłaś sandały
z białych margaretek
na ramię zarzuciłaś
torebkę z niezapominajek
zapinaną na żółty mlecz
słoneczny blask igrał z cieniem
jakbyś pajdę chleba
podawała na dłoni
jak mam ci powiedzieć
że jaskółki nie powrócą
do pustych gniazd
- pamięci mojej Mamy poświęcam
piątek, 7 maja 2010
NA PRZEDMIEŚCIACH

na przedmieściach
dzień zaczyna się koło południa
zgrzytem klucza w zardzewiałym zamku
czarny kot wygina grzbiet na szczycie dachu
spluwamy przez lewe ramię trzy razy
zanim dosięgnie pech
na przedmieściach
kamienice otrzepują tynki z fasad
obnażają ceglane blizny ze śladami po kulach
w zakurzonych oknach usychają pelargonie
głucho stukają wiekowe okiennice
wiatr roznosi plotki po bramach
na przedmieściach
kochamy pośpiesznie pijemy za dużo
na zdrowie i za lepsze jutro
uciekamy w sen przed świtem
wielkim odlotem byle jakich wspomnień
nie zaczynających się od dzień dobry
niedziela, 2 maja 2010
Z MYŚLĄ O TOBIE

posadziłam w ogrodzie bratki
fioletowe z żółtym środkiem
rozpromienionym jak słoneczko
aksamitne płatki
zachwycały świeżością po zimie
drobne listki wspinały się zielenią ku niebu
powiedziałaś że to nagrobne kwiaty
nie zrozumiałam
cmentarze były wtedy daleko
dziś przemierzam cmentarną alejkę
z doniczką fioletowych bratków w ręce
niepewnie stawiam na ziemi pod krzyżem
sobota, 24 kwietnia 2010
KONCERT W ŚWIETLE LATARNI

Fryderyku...
ostatni dźwięk mazurka
złączył się z wieczorną ciszą
delikatne dłonie
na chwilę znieruchomiały
nad klawiaturą
Fryderyku...
powtórzyły szelestem
wierzbowe liście
wiatr jeszcze długo nucił
podsłuchaną melodię
zaglądając w wilgotne oczy
zanim rozbrzmiały oklaski
sobota, 10 kwietnia 2010
OSTATNI LOT

mgła nad Katyniem
pośmiertnym całunem zawisła nad ziemią
w koleinach drzazgi połamanych drzew
wiosenne źdźbła
zaledwie wzeszły z poszycia lasu
znacząc drogę pasem startowym ku wieczności
płoną znicze
w pamięci żałoby ślad
w kartach historii koło
czarna wstęga na biało - czerwonej
czwartek, 8 kwietnia 2010
TROCHĘ INNY FASON

wełniany szal
z dziurawymi śladami po molach
przez które widać Giewont
dlaczego ocalały splątane frędzle
bez których całość nadal
chroniłaby przed chłodem
teraz nie okrywa nagości
jednak z drugiej strony
szkoda ażurowych widoków
a gdyby tak odwrócić
nowe trendy też muszą mieć
jakieś źródło
sobota, 27 marca 2010
RACHUNEK SUMIENIA

nie rozumiałam
zmęczenia pochylonego nad stołem
wyszczerbień na brzegu kubka do herbaty
gwizd czajnika podrywał z krzesła zbyt szybko
nie słuchałam
łatwiej było wtedy zaprzeczać
układać ziarnka maku między okruchami chleba
czarne kulki zdobiły obrus wielokropkiem
nie potrafiłam
znaleźć chwili na uśmiech
nawet taki zwyczajny z uprzejmości
dzielić czasu na cząstki wspólne pomimo wszystko
niedziela, 21 marca 2010
SZEKSPIRIADA

na balkonie ona – Julka
ruda i piegowata
z motylem kokardy we włosach
i pryszczem na nosie
pięknieje uśmiechem
jak tysiące innych
zakochanych Julii
na dole on – Romek
współczesny Romeo
w niebieskim podkoszulku
włosami do ramion i skoliozą
starannie przeciera okulary
aby lepiej widzieć
swoje rude szczęście
kocham cię – krzyczy
głos nabiera pewności
wspinając się po parapetach
powraca subtelnym pocałunkiem
zdmuchniętym z dłoni
wiatr porusza firankami
w sąsiednich oknach
wtorek, 16 marca 2010
FRASZKI
Na wiecu
powiedział A głosem stanowczym jak przystało na polityka
powiedzieć B już nie zdążył ramiona skulił i uszy zatykał
Doświadczony
krytyk na krytykanctwie poślizgnął się krytycznie
nową modą w krytyce nazwał to błyskawicznie
Uczestnik bójki
najgorsze w tym wszystkim było to
że sam nie wiedział o co tak naprawdę szło
Zgodnie z fizjologią
nie mógł stać stale
na piedestale

Nie wszystko złoto
zakochał się w królewnie
teraz płacze rzewnie
Kolej losu
ślepe zaufanie do słowa pisanego
na manowce zwiodło już niejednego
powiedział A głosem stanowczym jak przystało na polityka
powiedzieć B już nie zdążył ramiona skulił i uszy zatykał
Doświadczony
krytyk na krytykanctwie poślizgnął się krytycznie
nową modą w krytyce nazwał to błyskawicznie
Uczestnik bójki
najgorsze w tym wszystkim było to
że sam nie wiedział o co tak naprawdę szło
Zgodnie z fizjologią
nie mógł stać stale
na piedestale

Nie wszystko złoto
zakochał się w królewnie
teraz płacze rzewnie
Kolej losu
ślepe zaufanie do słowa pisanego
na manowce zwiodło już niejednego
niedziela, 14 marca 2010
OPTYMALIZACJA
w międzyczasie
wypełniona przestrzeń
od zegara aż po kalendarz

labirynt pokręconych ścieżek
zatopionych w żywopłocie słów
szukam klucza
ostrze ołówka
wolno kreśli grafitową linię
dłuższą niż linia życia na dłoni
szara mysz
zwykle szybciej odnajduje
kawałek sera
nieświadoma
zastawionej pułapki
i tego co jutro
wypełniona przestrzeń
od zegara aż po kalendarz

labirynt pokręconych ścieżek
zatopionych w żywopłocie słów
szukam klucza
ostrze ołówka
wolno kreśli grafitową linię
dłuższą niż linia życia na dłoni
szara mysz
zwykle szybciej odnajduje
kawałek sera
nieświadoma
zastawionej pułapki
i tego co jutro
poniedziałek, 15 lutego 2010
PAŹDZIERNIKOWE MEMENTO - opowiadanie
Weszła do pokoju tak niespostrzeżenie. Usiadła na parapecie, wyżej podnosząc głowę.
- Ty –wskazała palcem na mnie.
- Mam na imię Lucyna – odpowiedziałam bez związku.
- Wiem, wiem. Takie imię dała ci matka zaraz po twoim urodzeniu. Dawno temu. Już nawet dobrze nie pamiętam tego dnia. We wrześniu, czy listopadzie sześćdziesiątego drugiego.
- W październiku. Szóstego października – sprostowałam.
- To bez znaczenia – machnęła ręką. – Data jak każda inna. Bo czym różni się październik od pozostałych miesięcy? To tylko miesiąc. No, może ilością dni, która tak różnie wypada: raz trzydzieści, innym razem trzydzieści jeden. Luty... Hm... O, tak. Ten jakiś dziwny. Chyba krótszy i co cztery lata inaczej. Teraz jest chyba luty? – spojrzała na wiszący nad kominkiem kalendarz.
- W październiku na drzewach są kolorowe liście – powiedziałam, nie oglądając się za siebie.
Otworzyła szerzej oczy, jakby pierwszy raz o tym usłyszała. Przez chwilę kołysała się na boki w zupełnej ciszy, po czym spytała krótko:
- Mówisz, że jakie?
- Kolorowe – powtórzyłam cicho. – Kolorowe liście. I odlatują ptaki. W październiku.
Oparła kościste stopy na brzegu fotela. Owinęła kolana czarną, wełnianą chustą i siedziała tak, bez ruchu na brzegu parapetu, jak wielka wrona, wpatrując się w ogień. W końcu poprawiła dłonią czarne kosmyki włosów, które od dłuższego czasu opadały jej na oczy. Językiem zwilżyła wysuszone usta.
- Opowiedz mi – rozkazała.
- O czym?
- O kolorowych liściach. O kolorowych...
- W październiku?
- O kolorowych liściach w październiku – przytaknęła, rozsiadając się wygodniej.
- Jesień tak naprawdę przychodzi właśnie wtedy – zaczęłam. - Z całą paletą farb, jakby chciała pomalować każdy liść i każde źdźbło trawy. Na żółto, czerwono, brązowo, we wszystkich odcieniach tych kolorów, od jasnych, pastelowych, po ciemne, dojrzałe, nasycone głębią, jak wytrawne trunki i wreszcie na rudo. W tym kolorze jesień zwykle ma włosy, a w tych włosach siwieją pajęczyny. Wyczesuje je wieczorem zielonym grzebieniem z kolczastych łupinek kasztanów.
W październiku spadają kasztany. Wiatr strąca je każdym podmuchem, a one pękają, bębniąc o ziemię, asfaltowe ulice, dachy samochodów. Gubią zielone, kolczaste łupinki i toczą się, toczą. Za nimi biegną dzieci i nawet starsi schylają się, aby podnieść, nie dbając o ból w krzyżu.
- Po co komu kasztany? – spytała.
- Kiedy ma się przy sobie patyczki, można zrobić z nich kasztanowe ludziki i zwierzaczki. Czasem kładzie się je przy komputerach, bo chłoną promieniowanie, czy coś takiego. Ja noszę w kieszeni. Na szczęście.
- Pokaż.
Wyjęłam z kieszeni trochę już pomarszczony, zeszłoroczny kasztan
i podałam jej na dłoni..
- Kasztan. Mały, brązowy kasztan. Na szczęście.
Umilkłam na chwilę, uśmiechając się do obrazu, który przywołałam z pamięci.
Poruszyła się niecierpliwie, jak dziecko oczekujące na dalszy ciąg bajki.
- O kolorach opowiadaj. O kolorach. – ponaglała.
- Kolory zmieniają się – mówiłam dalej - jaśnieją w promieniach słońca, płoną w jego zachodzie, a potem szarzeją. Nocą wszystko jest czarne, zwłaszcza kiedy chmury zasłonią księżyc i gwiazdy. W następne dni jest coraz mniej zieleni a więcej brązu, aż do pierwszych mrozów i białych, oszronionych obwódek na liściach. Potem spadają.
- Jak to ?! – oburzyła się.
- Wirują w porywach wiatru, jak kolorowy deszcz. Układają się w prześliczne kobierce, szeleszczące pod butami. Można zbierać bukiety z opadłych liści. Do wazonu. Albo układać w książkach, jak zakładki. Zasuszone zatrzymać do następnego roku. Odlatują też ptaki.... W październiku.
- Dlaczego? – spytała z nieukrywanym zaciekawieniem.
- Tu robi się dla nich za zimno. Lecą na południe tam, gdzie cieplej. Całe klucze dzikich gęsi wesoło pokrzykują, nawołują się, znakami wolności przeszywają niebo.
- Co potem? Kiedy opadną liście i odlecą dzikie gęsi?
- Potem już tylko szaro, pusto, deszczowo i pamięć o zmarłych. A potem zima – posmutniałam. – Ale to już później, jak październik się skończy. Miało być o październiku. Urodziłam się w październiku.
Ponownie się zamyśliła. Trochę dłużej niż poprzednio. Oglądała czarną suknię i chustę wełnianą w tym samym kolorze. Poprawiała czarne włosy, próbując sprawdzić ich kolor w wiszącym na ścianie lustrze. W końcu spojrzała na swój porzucony w kącie, podobny innym rzeczom worek, z którego wystawała kosa.
- Wiesz, chyba muszę to zobaczyć. Pokażesz mi wszystko w październiku. A teraz ufarbuj mi włosy na rudo!
- Ty –wskazała palcem na mnie.
- Mam na imię Lucyna – odpowiedziałam bez związku.
- Wiem, wiem. Takie imię dała ci matka zaraz po twoim urodzeniu. Dawno temu. Już nawet dobrze nie pamiętam tego dnia. We wrześniu, czy listopadzie sześćdziesiątego drugiego.
- W październiku. Szóstego października – sprostowałam.
- To bez znaczenia – machnęła ręką. – Data jak każda inna. Bo czym różni się październik od pozostałych miesięcy? To tylko miesiąc. No, może ilością dni, która tak różnie wypada: raz trzydzieści, innym razem trzydzieści jeden. Luty... Hm... O, tak. Ten jakiś dziwny. Chyba krótszy i co cztery lata inaczej. Teraz jest chyba luty? – spojrzała na wiszący nad kominkiem kalendarz.
- W październiku na drzewach są kolorowe liście – powiedziałam, nie oglądając się za siebie.
Otworzyła szerzej oczy, jakby pierwszy raz o tym usłyszała. Przez chwilę kołysała się na boki w zupełnej ciszy, po czym spytała krótko:
- Mówisz, że jakie?
- Kolorowe – powtórzyłam cicho. – Kolorowe liście. I odlatują ptaki. W październiku.
Oparła kościste stopy na brzegu fotela. Owinęła kolana czarną, wełnianą chustą i siedziała tak, bez ruchu na brzegu parapetu, jak wielka wrona, wpatrując się w ogień. W końcu poprawiła dłonią czarne kosmyki włosów, które od dłuższego czasu opadały jej na oczy. Językiem zwilżyła wysuszone usta.
- Opowiedz mi – rozkazała.
- O czym?
- O kolorowych liściach. O kolorowych...
- W październiku?
- O kolorowych liściach w październiku – przytaknęła, rozsiadając się wygodniej.
- Jesień tak naprawdę przychodzi właśnie wtedy – zaczęłam. - Z całą paletą farb, jakby chciała pomalować każdy liść i każde źdźbło trawy. Na żółto, czerwono, brązowo, we wszystkich odcieniach tych kolorów, od jasnych, pastelowych, po ciemne, dojrzałe, nasycone głębią, jak wytrawne trunki i wreszcie na rudo. W tym kolorze jesień zwykle ma włosy, a w tych włosach siwieją pajęczyny. Wyczesuje je wieczorem zielonym grzebieniem z kolczastych łupinek kasztanów.
W październiku spadają kasztany. Wiatr strąca je każdym podmuchem, a one pękają, bębniąc o ziemię, asfaltowe ulice, dachy samochodów. Gubią zielone, kolczaste łupinki i toczą się, toczą. Za nimi biegną dzieci i nawet starsi schylają się, aby podnieść, nie dbając o ból w krzyżu.
- Po co komu kasztany? – spytała.
- Kiedy ma się przy sobie patyczki, można zrobić z nich kasztanowe ludziki i zwierzaczki. Czasem kładzie się je przy komputerach, bo chłoną promieniowanie, czy coś takiego. Ja noszę w kieszeni. Na szczęście.
- Pokaż.
Wyjęłam z kieszeni trochę już pomarszczony, zeszłoroczny kasztan
i podałam jej na dłoni..
- Kasztan. Mały, brązowy kasztan. Na szczęście.
Umilkłam na chwilę, uśmiechając się do obrazu, który przywołałam z pamięci.
Poruszyła się niecierpliwie, jak dziecko oczekujące na dalszy ciąg bajki.
- O kolorach opowiadaj. O kolorach. – ponaglała.
- Kolory zmieniają się – mówiłam dalej - jaśnieją w promieniach słońca, płoną w jego zachodzie, a potem szarzeją. Nocą wszystko jest czarne, zwłaszcza kiedy chmury zasłonią księżyc i gwiazdy. W następne dni jest coraz mniej zieleni a więcej brązu, aż do pierwszych mrozów i białych, oszronionych obwódek na liściach. Potem spadają.
- Jak to ?! – oburzyła się.
- Wirują w porywach wiatru, jak kolorowy deszcz. Układają się w prześliczne kobierce, szeleszczące pod butami. Można zbierać bukiety z opadłych liści. Do wazonu. Albo układać w książkach, jak zakładki. Zasuszone zatrzymać do następnego roku. Odlatują też ptaki.... W październiku.
- Dlaczego? – spytała z nieukrywanym zaciekawieniem.
- Tu robi się dla nich za zimno. Lecą na południe tam, gdzie cieplej. Całe klucze dzikich gęsi wesoło pokrzykują, nawołują się, znakami wolności przeszywają niebo.
- Co potem? Kiedy opadną liście i odlecą dzikie gęsi?
- Potem już tylko szaro, pusto, deszczowo i pamięć o zmarłych. A potem zima – posmutniałam. – Ale to już później, jak październik się skończy. Miało być o październiku. Urodziłam się w październiku.
Ponownie się zamyśliła. Trochę dłużej niż poprzednio. Oglądała czarną suknię i chustę wełnianą w tym samym kolorze. Poprawiała czarne włosy, próbując sprawdzić ich kolor w wiszącym na ścianie lustrze. W końcu spojrzała na swój porzucony w kącie, podobny innym rzeczom worek, z którego wystawała kosa.
- Wiesz, chyba muszę to zobaczyć. Pokażesz mi wszystko w październiku. A teraz ufarbuj mi włosy na rudo!

niedziela, 14 lutego 2010
ROZTOPY

pośniegowe błoto
niewiele ma wspólnego z białym puchem
spadłym zaledwie wczoraj
grzęźniemy
ślizgamy się na boki
złorzecząc
trudno wrócić do utraconej równowagi
w płaszczyznach niekoniecznie zbliżonych
do równi pochyłej
na butach pozostają ślady
wędrówek i potknięć
białe jak śnieg słone jak łzy
poniedziałek, 8 lutego 2010
PLĄSY - DĄSY

drgają serpentyny confetti balony
ruda panna w mini i pan podchmielony
błazen siedzi w kącie krzywe berło trzyma
przy stole śpi śnieżka chłopak czy dziewczyna
w nikłym świetle świecy łatwo się pomylić
sędzia guz rozciera zapomniał się schylić
głową huknął w belkę zatoczył się bokiem
zaśmiała się barbie z rozmazanym okiem
nikt nie tańczy nie je potrawy za słone
pośród przebierańców trudno znaleźć żonę
a i mężów jakoś dziwnie nie do pary
dobrze że rok nowy że przeminął stary
żal tylko szampana rozlał się na progu
kończy się karnawał no i chwała Bogu
piątek, 5 lutego 2010
MIAŁO BYĆ O WIOŚNIE

wiosna owszem przyjdzie
kiedy śnieg się roztopi
i kra wodą spłynie
przybiegnie szczebiotem ptaków
łaknących promieni słońca
cieplejszych i jaśniejszych
na tyle wyraźnych
aby założyć gniazdo
przytulić się na chwilę
to jeszcze nie koniec
mruczy stary dąb
dźwigając zmrożone poduchy
za lasem krzyż
utonął w zaspach
jak obraz w lukach pamięci
sobota, 30 stycznia 2010
DRUGIEGO DANIA NIE BĘDZIE

chciałam się tylko ogrzać
nie sparzyć
tak mało ciepła wkoło i we mnie
pośród popiołów
dogasał żar
niepotrzebny nikomu
rozdmuchałeś roziskrzyłeś
ogniem słów
wypalone piętno
wiatr zatrzasnął drzwi
za plecami łzy
utonęły dyskretnie w rosole
środa, 27 stycznia 2010
ETIUDA

byłem młody jestem
może jeszcze kiedyś będę
wbrew metryce i datom na przekór
myśl wciąż skłonna do buntu
stroi się niczym ladacznica
w skrzydlate pióra
przesiąknięte lawendą i dziegciem
pląsami podlotka flirtuje
z wariacją własnego odbicia
w złotej czarze saksofonu
drgają światła i cienie
nabieram powietrza głęboko w płuca
jakbym znów chwytał wiatr w żagle
czule przygarniam wygładzam
dotykam drżącymi ustami
raz jeszcze gram tamtą melodię
tylko dla ciebie
sobota, 16 stycznia 2010
POST SCRIPTUM
rozsypiemy się jak stare próchna
niezauważalnie
opadniemy zeschłym liściem
bezszelestnie
odejdziemy zachodem słońca
nieodwracalnie
knotem świecy wygaśniemy
bezpiecznie

jeszcze tylko kawę wypijemy
bez pośpiechu
zapalimy papierosa
albo dwa
parę słów przemilczymy
w uśmiechu
pokiwamy ręką
no to pa
zabierzemy ze sobą
parę wierszy
i w kieszenie wepchniemy
płatki róż
nie będziemy się więcej kłócić
kto pierwszy
ramionami wzruszymy
no i już
a za sobą zatęsknimy
pewnie nie raz
może kiedyś
jeszcze nie teraz
niezauważalnie
opadniemy zeschłym liściem
bezszelestnie
odejdziemy zachodem słońca
nieodwracalnie
knotem świecy wygaśniemy
bezpiecznie

jeszcze tylko kawę wypijemy
bez pośpiechu
zapalimy papierosa
albo dwa
parę słów przemilczymy
w uśmiechu
pokiwamy ręką
no to pa
zabierzemy ze sobą
parę wierszy
i w kieszenie wepchniemy
płatki róż
nie będziemy się więcej kłócić
kto pierwszy
ramionami wzruszymy
no i już
a za sobą zatęsknimy
pewnie nie raz
może kiedyś
jeszcze nie teraz
Subskrybuj:
Posty (Atom)