Opowiadania



W ŁACHMANACH

    Znali go prawie wszyscy w mieście. Z widzenia. Zwykle mówili o nim: stary dziad, włóczęga, obwieś, albo w sposób bardziej literacki: człowiek bezdomny, rezydent dworca głównego. Wszystko, co mówili, prawdą było. Rzeczywiście był już stary, nie miał stałego miejsca zamieszkania (tak przynajmniej wpisano do dowodu osobistego), często przebywał na dworcu głównym, może nawet z zamiarem stałego pobytu. W każdym razie na pewno z zamiarem ogrzania się w chłodne, deszczowe wieczory, przeczytania porzuconej przez kogoś gazety, czy skorzystania z dobrodziejstw dworcowej łazienki. Innym powodem, a może tym właściwym, było to, że mógł spotkać tam wielu różnych ludzi. Mógł na nich patrzeć bez jakichkolwiek przeszkód, pozostając przy tym niezauważony. Obserwować pośpiech, zdenerwowanie, albo leniwe wytracanie czasu, okazywane spoglądaniem na zegarek lub bezmyślnym wpatrywaniem się w sufit. To, co interesowało go najbardziej, to reakcje. Zdarzało się, że ktoś potykał się o jego, może zbyt daleko wysunięte nogi, klął siarczyście na czym świat stoi, pochylał się z zamiarem wykrzyczenia najgorszych wyzwisk, po czym nagle zastygał nieruchomo, uśmiechał się z niedowierzaniem, mamrocząc niewyraźne:
−  To pan? To pan… Proszę wybaczyć moją nieuwagę…
Przykładał wtedy palec do ust w geście nakazującym milczenie i uśmiechał się dobrotliwie.
„Jak zwykle. Jak zwykle” – myślał, kiwając głową. – „To potwierdza tylko moją teorię. W łachmanach nie znaczysz nic.”
   Czasem przysiadał się ktoś, pytając, czy nie ma czegoś do jedzenia. Wyciągał wtedy z kieszeni płaszcza kromkę chleba, starannie zawiniętą w białą serwetkę. Podawał bez słowa.
Dni spędzał na ulicy, przechadzając się tam i z powrotem, przysiadając na ławkach w parku, zaglądając ciekawie przez wystawowe okna do eleganckich wnętrz. Czasem ktoś się za nim obejrzał, czasem splunął na chodnik. Młode matki troskliwie odciągały swoje pociechy, aby te nie dotknęły pulchną rączką, nie otarły się, a już na pewno nie przytuliły się do zeszmaconego, zdawałoby się, nazbyt niehigienicznego płaszcza. Rozumiał to. Odwdzięczał się życzliwym uśmiechem, który na chwilę rozjaśniał oblicze. Ludzie. Kto ich zrozumie?
   Często można było go spotkać również w piekarni. Zwykle siadał przy małym, okrągłym stoliczku, wciśniętym w róg sklepu. Stamtąd miał widok na wszystko. Mógł obserwować rumiane bochenki chleba, zawijane, drożdżowe chałki, rogale posypane makiem, okrągłe bułki parujące w drewnianych skrzynkach i, przede wszystkim, ludzi stojących w kolejce. Nie kryli odrazy zerkając w jego stronę. Wymieniali uwagi między sobą, że nie powinien tam siedzieć, że to nie miejsce dla przybłędów, że to piekarnia, a nie przytułek, że przez takich jak on, chleb traci na wartości. Zdarzało się, że ktoś podarował mu pół bochenka chleba. Scyzorykiem odkrajał wtedy jedną kromkę, zawijał ją w białą serwetkę i wkładał do kieszeni płaszcza. Z pozostałej części wydłubywał miąższ, palcami ugniatał w maleńkie kuleczki, układał po dziesięć na blacie stolika, w pięciu grupkach.
− Jak tak można! – zwykle ktoś się oburzał.
− Jaki przykład daje pan dzieciom?  − z wyrzutem pytały kobiety.
Młodzi parskali śmiechem i odwracali się plecami.
− Panie kochany, czy nie można coś z tym zrobić? – wykrzykiwali w stronę starego piekarza, właściciela piekarni, panowie w elegancko odszytych garniturach.
Osoby w podeszłym wieku zwykle milczały, kiwały głowami, zdarzało się, że ze łzami w oczach.
Stary piekarz zaciskał wtedy szczęki. Nie reagował. Nie mógł. Związany był umową, a słowo, to słowo. Stary piekarz wiedział, że pod rękawem lichego płaszcza znajduje się obozowy numer, niechlubne piętno wojny. Sam też miał taki „tatuaż”. Z tego samego miejsca i czasu. Dobrze wiedział, że kulki chleba, to nic innego, jak obozowy różaniec, a palce, które ugniatają chleb, należą do wielkiego artysty. Wreszcie, że ten niepozorny człowiek przy stoliku w rogu sklepu ma nieprzeciętny dorobek naukowy jako profesor socjologii i to zarówno w kraju, jak i za granicą. Teraz już na emeryturze, rzecz jasna. 
− Eksperyment, tfu! Umowa! Że też dałem się na to wszystko namówić! Tyle pogardy! Tyle upokorzenia, niezasłużonych, raniących serce słów! Jak on to może wytrzymać? Taki wspaniały człowiek…  – mruczał do siebie, kiedy miał pewność, że nikt go nie może usłyszeć.
   Wieczorem, sponiewierany człowiek w płaszczu, wracał do swojego mieszkania. Spisywał spostrzeżenia z całego dnia, podsumowywał, obliczał statystycznie, wyciągał wnioski. Przed snem jeszcze chwilę malował. To go odprężało.
   Całkiem podobnie wyglądał każdy następny dzień, do znudzenia przypominający ten poprzedni. Do czasu, aż oba dzieła profesora zostały ukończone. Wtedy on sam uporządkował swój wygląd zewnętrzny, przebrał się, ogolił, użył nawet ulubionej wody toaletowej.  Z obrazem w jednej ręce i książką w drugiej, udał się do piekarni.
− Witam pana, panie profesorze! – ktoś z kolejki rozpoznał go. – Dawno pana nie wdziałem. Jak zdrowie?
„ Widziałeś. Widziałeś, tylko znać nie chciałeś, bo nie poznałeś” – odpowiedział w myślach profesor, a głośno dodał:
− A dziękuję, wszystko dobrze i oby tak dalej.
− Po chlebek pan przyszedł? Proszę, może przede mną pan kupi. Mnie się dzisiaj nie spieszy – jedna z kobiet przesunęła się, aby mógł zająć jej miejsce w kolejce.
− Nie, nie! Dziękuję za uprzejmość, ale dzisiaj przyszedłem z prywatną wizytą do właściciela piekarni. Powspominać stare czasy – dodał tajemniczo, przeciskając się przez wąskie przejście w ladzie.
Na zapleczu spotkał się ze starym piekarzem.
− Rany boskie! Już myślałem, że ten eksperyment, jak go tam nazwałeś, nigdy się nie skończy! Nie wytrzymałbym ani dnia dłużej! – mężczyźni uścisnęli sobie dłonie.
− Właśnie się zakończył! – oświadczył profesor z zadowoleniem, wyjmując książkę z reklamówki. – A oto wyniki moich badań. Egzemplarz autorski. Dla ciebie, na długie, nudne wieczory. Ale ty i tak już wszystko wiesz.
Piekarz wziął książkę do ręki, pogładził okładkę. Poprawił okulary, aby lepiej dojrzeć  litery.
− „ W łachmanach nie znaczysz nic” – odczytał głośno. – Dobry tytuł. A co tam masz w tym drugim zawiniątku? Może obraz, o który prosiłem?
− Tak. Tak jak chciałeś. Wyjątkowy i specjalnie dla ciebie. Z podziękowaniem za współpracę.
Profesor rozerwał szary papier, w którym zawinięty był obraz. Na płótnie namalowana była postać Matki Boskiej pochylającej się nad bochenkiem chleba, z chlebowym różańcem oplecionym wokół prawej dłoni. Obraz sprawiał wrażenie trójwymiarowego, z refleksami światła, z wypracowanymi najdrobniejszymi szczegółami. Był po prostu wspaniały. Piekarzowi z wrażenia aż zabrakło tchu. Wpatrywał się w niego jak zauroczony, przyciskając ręce do serca.
 − Te oczy… − wyszeptał wreszcie po chwili. – To spojrzenie… Już je kiedyś widziałem. Nie mogę sobie przypomnieć…. Może na jakimś innym obrazie? Gdzieś w kościele?
Profesor pokiwał przecząco głową.
− Już wiem! Wiem! Pamiętam! – glos piekarza nagle załamał się ze wzruszenia.  – Dzień wyzwolenia. Dziewczyna w żołnierskim mundurze przy wozie. Pamiętasz? Dzieliła chleb na kawałki i podawała na dłoni. Patrzyła właśnie takimi oczami. Widzieliśmy ją obaj tamtego dnia, zza kolczastych drutów. Pamiętasz? Staliśmy obok siebie. Była wtedy dla mnie tak ulotna. Tak ulotna jak zjawa, jak najcudowniejszy anioł prosto z nieba.
− Tak. Jak Matka Boska. Jak Matka Boska od chleba – dodał cicho profesor, przywołując w pamięci zdarzenie sprzed wielu, wielu lat.

****************************************************************




KOSZMARNE ZJAWISKO


Siedzieliśmy w Barze Wczorajszego Dnia, kołysząc się na bujanych fotelach obitych brązowym skajem imitującym naturalną skórę. Z założenia miało być przytulnie, komfortowo i ekologicznie. Naturalnie. Wszyscy byliśmy naturalni. Z głośników płynęła spokojna muzyka. Światło dyskretnie pełzało po ścianach i po butelkach równo ustawionych na półkach. Z metalowych uchwytów zwisały kieliszki, umocowane czaszą w dół. Lustra powielały asortyment, dodawały przestrzeni, igrały ze światłem. Zmierzchało.
Wczorajszy Dzień poprawił wiązanie nieskazitelnie czystego fartucha, białego w czarne paski i nerwowo potarł wąsy. Było jakoś dziwnie, inaczej niż wczoraj. Nikt się nie odzywał, za to wszyscy pili zdecydowanie więcej. Deszcz polewał ostro, już czwartą kolejkę, ulubionej przez wszystkich malinówki. Z przeraźliwym zgrzytem, z zegara wydostała się kukułka i zachrypniętym głosem oznajmiła dziesiątą, po czym zniknęła, niezgrabnie kołysząc się na boki.
Noc poprawiła kruczoczarne włosy. Niechętnie podniosła się z fotela, ciężko przy tym wzdychając.
- Teraz moja kolej. Pójdę się trochę przewietrzyć. Poza tym chyba potrzebuję odrobinę samotności – zabrała ze sobą kieliszek malinówki i wyszła na taras. Drzwi trzasnęły za nią głucho.
Nie zdążyliśmy odwrócić wzroku, kiedy do baru weszło, a dokładniej wtoczyło się Koszmarne Zjawisko, obładowane laptopem, rzutnikiem i flipchartem. Energicznie zabrało się do podłączania kabli, potem mazakiem kreśliło tabelę szybkimi ruchami.
- Witam wszystkich – rzuciło pośpiesznie. - Niestety nie mam dla was dobrych wiadomości. Kosmodyrekcja przeprowadziła badania aktywności  w marcu. Wyniki są wysoce niezadowalające. Statystycznie w tym miesiącu wszystkiego brakowało. Opady deszczu osiągnęły zaledwie 60 procent w stosunku do oczekiwań. Słońce wciąż ukrywało się za chmurami i stąd tylko siedem dni z pełnym nasłonecznieniem. Księżyc jakby w ogóle zapomniał o swoich obowiązkach, a Noc spóźniała się notorycznie. Nie wspomnę już o Burzy, która w ogóle nie grzmiała. Ani razu. Ludzie się skarżą, wiosna daleko w polu, a wędrowne ptaki nie wiedzą, czy mają wracać, czy nie.
Czerwony mazak złowieszczo pukał o tablicę. Pojawiały się liczby, wprawdzie realne, ale dalekie od oczekiwań. Rzutnik cicho buczał. Bezlitosne wykresy nakładały się jeden na drugi. Czasem znikały w cieniu Koszmarnego Zjawiska, które przesuwało się raz w jedną, raz w drugą stronę tuż przed skoncentrowanym snopem światła.
- Tak dalej być nie może. Jutro mamy ostatni dzień kwietnia i tylko 70 procent wykonania planu. Za mało pracy, a za dużo… - tu Koszmarne Zjawisko nachyliło się nad kieliszkiem Burzy i demonstracyjnie pociągnęło nosem. – Za dużo malinówki! Co zamierzacie zrobić, aby poprawić wyniki?
- Będę jutro grzmieć – nieśmiało odezwała się Burza, czując się wywołana do odpowiedzi.
- Fiu, fiuuu –zagwizdał Wiatr, ale szybko ucichł pod spojrzeniem Koszmarnego Zjawiska.
- Gwiazdeczko?
Gwiazdeczka wzdrygnęła się i gwałtownie odłożyła lusterko, w którym cały czas się przeglądała.
- Oczywiście zabłysnę. Spadnę i znowu wzlecę, i spadnę… - wyszeptała.
Słonko skuliło promienie, głośno siorbnęło malinówkę z kieliszka, odkaszlnęło i zadeklarowało świecenie bardziej intensywne. Deszcz tylko beknął. Noc za oknem udawała, że w ogóle niczego nie słyszy. W końcu była na posterunku.
Koszmarne Zjawisko utkwiło oczy we Wczorajszym Dniu. Biedny barman starał się ciałem zasłonić cały zapas butelek z ulubionym przez wszystkich sokiem malinowym. W końcu schylił się pod ladę wyjątkowo usilnie czegoś szukając.
- No dobrze. Zatem wiemy, co nas jutro czeka. Do roboty i życzę sukcesów. Oczekuję pełnej realizacji planów! A teraz idźcie już spać!
To rzekłszy, Koszmarne Zjawisko zniknęło z całym sprzętem tak szybko, jak się pojawiło. Siedzieliśmy w milczeniu, bez humorów. Czar wieczoru prysł. Wczorajszy Dzień wypełzł zza lady.
- Idę się odlać – bez skrępowania rzucił Deszcz, wyszedł na dwór i już nie wrócił.
Wychodziliśmy chyłkiem jeden po drugim, wykręcając się naprędce wymyślonymi obowiązkami. Do świtu pozostało pięć godzin. Swoją drogą, szczęśliwy ten Świt. Niczego nie słyszał, niczego nie widział, bo od dawna głośno chrapał na poddaszu we własnym łóżku.

Kolejny dzień, jak można było przewidzieć, nie należał do łatwych. Bar Wczorajszego Dnia świecił pustkami. Tylko Noc miarowo kołysała się w fotelu, tkając z mgielnych nici Drogę Mleczną. Musiała być dłuższa niż zwykle. O wiele dłuższa. Czasem, niby przypadkiem, gubiła oczka, robiła większe pętelki, albo chaotycznie przeskakiwała do kolejnych rzędów. Zyskiwała cenne, dodatkowe centymetry, niestety kosztem jakości. Założyła, że Wielki Wóz i tak nie będzie jechał po Drodze Mlecznej. Zresztą uprzedzi go o złej nawierzchni.
Księżyc, przy stoliku koło okna, szczypał się po twarzy, aż mocno spuchła.
- Dobrze, dobrze, znakomicie – mruczał, oglądając się w lusterku. – Już jest większa! Okrąglutka! Idealna!
Wczorajszy Dzień szykował kieliszki i malinówkę. Wzdrygnął się, kiedy spojrzał w okno.
- Szaleństwo. Czyste szaleństwo. Nic dobrego z tego nie wyniknie – mruczał, wycierając blat papierowym ręcznikiem.
Pierwsza do baru wpadła Burza. Wciąż grzmiała i błyskała piorunami, które przeskakiwały samoistnie między pasmami jej rudych włosów.
- Podwójną malinówkę! – wrzasnęła gromko i huknęła pięścią w stół. – Proszę! Szybko, bo zwarcie mam na stykach i czuję, że cała staję w ogniu!
- Tylko nie to! Burzo! Bo spalisz wszystko! – Wczorajszy Dzień podbiegł z tacą.
Wypiła jednym haustem.
- Jeszcze! Jeszcze raz to samo!
Kiedy ugasiła pragnienie, rozejrzała się wkoło. Na widok Księżyca oniemiała z wrażenia.
- Matko jedyna! Dobrze się czujesz? Może to nadciśnienie…Jesteś taki, no, bardzo spuchnięty.
Uśmiechnął się, ucieszony z wywołanego efektu.
- Sto procent normy – odparł z dumą.
Do baru wtoczyło się Słonko na wyprostowanych jak druty promykach. Wyglądem przypominało wielkie młyńskie koło w ferworze pracy. Buchało żarem i raziło światłem, nie mogąc sobie nigdzie  znaleźć miejsca. Toczyło się wkoło baru i toczyło, wreszcie zziajane opadło na fotel, wypalając w nim dziurę pokaźnych rozmiarów..
Wczorajszy Dzień chwycił się za głowę i pewnie źle by się cała historia skończyła, gdyby w drzwiach nie pojawił się Deszcz, przemoczony do suchej nitki, ociekający, chlupoczący wodą na wszystkie strony.
- Witajcie! – bryzgnął kroplami w stronę Słonka, gasząc je z sykiem.
- Wielkie dzięki – Słonko przygładziło rozmyte promienie. – Co za ulga!
Noc zwinęła w rulon nie dokończoną Drogę Mleczną. Wzięła Księżyc pod rękę i poszli razem na dyżur. Punktualnie, jak tylko zachrypnięta kukułka po raz dziesiąty wychynęła z zegara. Zaraz się zresztą schowała z przerażenia, kiedy usłyszała przerażające:
- Wiuuu, wiuuu! Hu! Ha! Buuu! Uuuu!
Zakołysało kieliszkami, zatrzęsło zegarem, włosy stanęły dęba. Wiatr z impetem wpadł przez okno, tłukąc szyby, wywracając stoły i fotele. Wybiegł przez drzwi, znowu wskoczył oknem. Nie mogąc się zatrzymać, wskoczył na ladę i obracał wokół własnej osi. Stopniowo wytracał prędkość, aż w końcu westchnął cicho i zastygł w bezruchu.
Nagle drzwi uchyliły się, potem zamknęły i znów się uchyliły. Dziwne, nikt nie wchodził.
- Co tam? –  dostatecznie już zniesmaczony i wyraźnie nie życzący sobie nowych ekscesów, Wczorajszy Dzień skierował się w tamtą stronę. Wyjrzał na zewnątrz.
Tuż za progiem leżała Gwiazdeczka. Oddychała ciężko. Na przemian rozbłyskała i gasła.
Wczorajszy Dzień wziął ją na ręce i wniósł do środka.
- Miejsce, zróbcie miejsce! – krzyknął.
Zsunęliśmy fotele, a on delikatnie ułożył na nich Gwiazdeczkę. Wyglądała okropnie. Miała połamane rogi i zamknięte, podkrążone oczy.
- Malinówki! – krzyknął Wiatr. – Dajcie jej malinówki.
Deszcz polał w kieliszki. Chwyciliśmy za nie wszyscy.
- Pij, Gwiazdeczko! To cię wzmocni – Wczorajszy Dzień starał się, jak mógł, aby wypiła choć kilka kropel malinowego soku.
Powoli odzyskiwała siły. Burza prostowała jej połamane rogi, podklejała pęknięcia super plastrami z gwarancją szybkiego zrośnięcia. Gwiazdeczka westchnęła.
- Wznosiłam się i spadałam. Raz po raz. Chyba z tysiąc razy. Czekałam później na przystanku przy Drodze Mlecznej. Aż w końcu nadjechał Wielki Wóz. Linia trzynasta. Myślałam, że podwiezie mnie tutaj. Ale na Drodze Mlecznej były jakieś dziury i wyboje. Noc biegła w naszą stronę, machała rękami, coś krzyczała. Nie słyszałam, bo Wiatr wył, jak opętany. Potem Wielki Wóz się zderzył z przeogromnym Księżycem i rozpadł się na drobne gwiazdy, a ja spadłam na ziemię i połamałam rogi. Po mgielnych strzępach wspięłam się aż tu. Jestem wykończona.
- Biedactwo! – wzruszył się Watr.
Powoli wszystko wracało do normy. Za sprawą malinówki odzyskiwaliśmy siły. Wracał dobry humor. Wczorajszy Dzień krzątał się po barze, próbując przywrócić jako taki porządek. W kieszeni brzęknął esemes.
- Słuchajcie: „Gratuluję. Sto procent normy. Pozdrawiam.”
Wybuchnęliśmy śmiechem i wznieśliśmy toast. Na zdrowie. Za przyjaźń. Za nas. Wkrótce dołączyła również Noc z Księżycem, tym razem chudziutkim jak rogalik.

Gdzieś w dole stary Jan łatał dach od stodoły.
- Oj, panie sąsiedzie, co to się wczoraj działo z tą pogodą! Mówię panu, Sodoma i Gomora! Wszystko na raz. Pomieszanie z poplątaniem. Myślałem, że to koniec świata. Na sam koniec łupnęło coś, o tutaj. Jakby spadająca gwiazda, czy coś? I mówię panu, nie chciałbym więcej czegoś takiego przeżyć.
- Oj, tak – pokiwał siwą głową Józef, podając mu gwoździe. – Nawet Burek próbował schować się w mysią dziurę, a żona nie wyciągnęła głowy spod poduszki. Jakoś tak nienormalnie.
- Koszmarne zjawisko! Brrr…




* * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * *



NAWET NIE WIESZ

-    Nawet nie wiesz, jak to jest – platynowa blondynka upiła łyk wody i odstawiła szklankę na stolik. - Wszyscy wkoło mówią, abyś wzięła się w garść. Ale tej garści po prostu nie ma! To tak, jakbyś ręką chciała nabrać wody, szeroko rozkładając przy tym palce. Przecieka gdzieś pomiędzy i kiedy zbliżasz usta, nie zostaje już nic. Zawsze nie w porę. Za późno lub za wcześnie. Najtrudniej wyjść z domu. Wymyślasz wtedy tysiące możliwych scenariuszy. Wszystkie kończą się niepowodzeniem. Po co w ogóle wychodzić, skoro i tak nic się nie uda? Ręką dotykasz klamki. Dobrze znasz jej kształt, wszystkie, nawet najmniej wyczuwalne chropowatości. Za każdym razem zbyt długo trwa, zanim ją naciśniesz i otworzysz drzwi.
-    Ale w końcu wychodzisz? – spytała smukła brunetka, zakładając nogę na nogę i pochylając się nieco do przodu,
-    Tak. Na zewnątrz jest lepiej. Tam nie ma luster. Nie musisz przyglądać się sobie i do znudzenia powtarzać, jaka jesteś beznadziejna. Możesz nawet uśmiechnąć się do słońca. O, tak! Nauczyłam się uśmiechać na zawołanie. To maska, za którą ukrywa się zakłopotanie, niepokój, lęk przed odrzuceniem.
-    Odrzuceniem? Przez kogo? – zdziwiła się.
-    Przez wszystkich wkoło. Przez innych.
-    Zależy ci na nich?
-    Na kim? – nie zrozumiała.
-    No, na tych innych. Czy ci na nich zależy? Na ich opinii, akceptacji? Przecież wcale ich nie znasz. Nawet nie próbujesz poznać.
-    Nie zależy – zgodziła się.
-    Dlaczego właśnie uśmiech?
-    Rozprasza. Odwraca uwagę od oczu.
-    Od oczu?
-    Są drzwiami do wnętrza – wyjaśniła. -  Mogą za dużo zdradzić. Wystarczy jedno spojrzenie, a własna siostrzenica odsyła cię do psychiatry. W pierwszej chwili jesteś oburzona. Wymyślasz od zakichanych smarkul, a później zaczynasz zastanawiać się nad tym, co powiedziała. Może ma rację? Może coś z tobą nie tak? Może to pierwsza faza obłędu?
-    Jestem psychiatrą...
-    Wiem. Znamy się od lat. Dlatego przyszłam. Muszę przecież z kimś porozmawiać – znowu upiła łyk wody.
-    Myślałaś o tym, aby odpocząć?
-    Brałam to pod uwagę. Nie potrafię odpoczywać. Wolne dni doprowadzają do klęski. Uświadamiają kolejne dziwactwa. Nawet wtedy, kiedy przygotowuję rzeczy do prania: białe do białego, czerwone do czerwonego, czarne osobno. Wszystko według schematu. Kolorystycznie jednakowe, aby pasowało. Czy wiesz, że nie mam ubrań w innych kolorach? – uśmiechnęła się. – Bo z czym można połączyć niebieski lub zielony?
-    Tęcza ma wiele kolorów – zauważyła.
-    Tęcza jest wysoko. Poza zasięgiem. Zresztą równie nietrwała jak cukrowa wata na patyku.
-    Nie wszystko jest takie, jak się wydaje. Na to samo można spojrzeć z różnych stron. Na przykład przysłowiowa szklanka, w połowie pusta, lub pełna. Wystarczy trochę samodyscypliny i treningu, aby nauczyć się na nowo dostrzegać pozytywne strony. Wiesz, że pomóc ci mogę tylko wtedy, kiedy sama będziesz chciała sobie pomóc? - długopisem wypisała receptę. – Przyjmuj po dwie tabletki rano. Zadbaj codziennie o długi spacer i przestrzegaj stałych godzin nocnego wypoczynku. Koniecznie weź parę dni urlopu! Postaraj się gdzieś wyjechać. Nad morze lub w góry. Jak będziesz czegoś potrzebowała, to dzwoń na komórkę. Jeżeli się nie odezwiesz wcześniej, to widzimy się za miesiąc.
Chwilę później pożegnały się. Brunetka wyszła do ogrodu i powróciła do rozwieszania na lince ubrań wyciągniętych z pralki.. Białe klamerki do białych rzeczy. Czerwone tylko do czerwonych.  Czarne osobno. Czarne... Nie miała czarnych klamerek! Przewiesiła luźno przez linkę. Może wiatr nie zwieje.

* * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * *



 WRÓŻBA

W całym mieście była tylko jedna taka ławka. Na wpół zacieniona rozłożystą koroną pobliskiego kasztanowca, na wpół zalana promieniami słońca, oczywiście jeżeli świeciło. Stanowiła wprost wymarzone miejsce do wypoczynku, w samym centrum miasta, tuż nad brzegiem leniwie płynącej rzeki . Idealny punkt obserwacyjny na kręte schody, wiodące na most i przechodzących tamtędy ludzi.
Podczas gdy wszystkie ławki wkoło oblężone były przez zakochane pary, matki z dziećmi lub staruszków, ta jedna zawsze pozostawała pusta. Może dlatego stała się moją ulubioną ławką. Nikt tam nigdy  nie przesiadywał. Powodem, zresztą bardzo prozaicznym, była grupka Cyganek, kręcących się tuż obok, natarczywie oferujących odpłatne usługi wróżenia świetlanej przyszłości.
Egzystowałyśmy niezależnie od siebie, tak zupełnie obojętnie, tuż obok. Nie interesowały się mną zupełnie, bo cóż można jeszcze przepowiedzieć kobiecie po pięćdziesiątce, odpornej na bezsensowne wydawanie pieniędzy i w dodatku wciąż tej samej?
Jednakże, dzięki ich obecności, zawsze mogłam liczyć na to, że znajdę miejsce na ulubionej ławce, nawet w najpiękniejszy, wiosenny dzień.
Wystawiając twarz do słońca, dyskretnie podziwiałam oryginalną, romską urodę i kolorowe suknie z niezliczoną ilością falban, wsłuchiwałam się w odgłosy śmiechu lub dobiegających do uszu fragmentów rozmów w niezrozumiałym dla mnie języku. Czasem śpiewały. Tak pięknie. Wtedy nuciłam melodię razem z nimi, przytupując nogą i kołysząc się lekko, jak liść na wietrze.
Ławka była pusta i tym razem. Usiadłam wygodnie, wyjęłam z torby książkę i zatopiłam się w lekturze, aż po ostatnią kartkę.
Cyganki spacerowały w pobliżu, zagadywały przechodniów. Ci wzruszali ramionami, przyspieszali kroku, albo omijali je szerokim łukiem. Wreszcie jakaś młoda dziewczyna przystanęła na chwilę, najwyraźniej zainteresowana poznaniem swojej przyszłości.
-    Halo, panienko, powróżę. Cyganka prawdę ci powie. Tylko pięć złotych, niedrogo, a wróżba dobra, spełni się.
Dziewczyna zastanawiała się przez chwilę, aż w końcu uległa. Usiadły obie na murku, tuż za moimi plecami tak, że mogłam słyszeć ich rozmowę.
-    Podaj dłoń, dziewczyno. Młoda jesteś, ładna. Oj! Kręci się koło ciebie wysoki brunet, przystojny, bogaty. Będziesz z nim szczęśliwa. Może nawet za mąż za niego wyjdziesz. Dzieci mieć będziesz. Tylko dostrzec go musisz, poznać, pierwsza do niego zagadać, bo nieśmiały...
Uśmiechnęłam się. Analizowałam w myślach, ilu przystojnych brunetów może kręcić się codziennie w pobliżu tej ładnej, młodej dziewczyny, pewnie studentki, bo miasto przecież uniwersyteckie, a  i z pękatej, skórzanej torby wystawały grzbiety zeszytów. Taak... Całkiem realna wróżba. Ma duże szanse spełnienia się, zwłaszcza jak dziewczyna pierwsza do takiego bruneta się odezwie.
-    A skąd będę wiedziała, że to właśnie ten? – spytała dziewczyna.
-    Serce ci podpowie. Mocniej zabije. Wystarczy, że na niego spojrzysz jeden, jedyny raz. Nie przegap swego szczęścia. Drugi raz nie wróci.
Tu Cyganka słowami kreśliła idealny obraz powodzenia i dostatku. Nic tylko szukać tego bruneta i to od zaraz.
-    A co z mieszkaniem? Gdzie będziemy mieszkać? – spytała dziewczyna.
Cyganka przez chwilę milczała, a potem poprosiła o kolejne pięć złotych, bo spojrzeć dalej w przyszłość musi. Pewnie otrzymała żądaną sumę, gdyż mówiła dalej:
-    Ślub będzie szybko i wesele na wiele osób. Najpierw w domu jego rodziców zamieszkacie. Potem własne mieszkanie kupicie za odłożone pieniądze, rodzina pomoże. Może nawet dom budować będziecie. W każdym pokoju meble, lampy widzę, białe firanki w oknach...
„No, to też się zgadza” – przemknęło mi przez myśl. – „Cała prawda. Nic nie zełgała”. Zamyśliłam się nad typowym, statystycznym obrazem młodego małżeństwa i prawdopodobieństwem realizacji marzeń o wspólnym gniazdku.
Nagle za plecami przestało być już tak sielankowo. Z pewnością dziewczyna chciała więcej wiedzieć, ale już nie zamierzała pozbywać się kolejnych monet z portfela. Może nawet padły jakieś ostrzejsze słowa, których nie dosłyszałam, pogrążona w rozmyślaniach o statystyce i rachunku prawdopodobieństwa. W każdym bądź razie konflikt narastał.
-    Małżeństwo będzie trwało krótko. Rozpadnie się przez rudzielca, który ci w głowie zawróci. Zostaniesz z dziećmi sama, a mąż dom zatrzyma i ciebie za próg wygna. Połóż pięć złotych, nie żałuj, powiem jak zły los odwrócić.
Dziewczyna rozgniewała się.
-    Za taką beznadziejną wróżbę to i złotówki szkoda, a co dopiero pięciu złotych. Brednie totalne!
-    I ten rudzielec będzie twoim drugim mężem! - Cyganka nie dawała za wygraną.
-    Tere-fere-kuku – dziewczyna poderwała się z murka i zagrała palcami na nosie. Potem odwróciła się na pięcie i pobiegła w stronę mostu.
Cyganka również podskoczyła na równe nogi, podparła się pod boki, pochyliła do przodu, aż kosmyki ciemnych włosów opadły z impetem na czoło i krzyknęła ze złością:
-    Ażeby cię ten twój rudzielec po chudych gnatach codziennie kijem garbował i szklanki wody nie podał!
Na to dziewczyna zatrzymała się, przechyliła przez barierkę  i wrzasnęła na cały głos:
-    A tobie... A tobie żeby wiatr spódnicę na strzępy poszarpał
i smród gacie rozwalił!

Takiego zakończenia „dobrej wróżby” się nie spodziewałam. Niezależnie od całego dramatyzmu sytuacji, usta same rozciągnęły się w szerokim uśmiechu. Zresztą nie tylko mnie.


* * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * * *



BILET

Właśnie zarzuciłam torebkę na ramię z zamiarem opuszczenia domu, kiedy zadzwonił telefon. Zmarszczyłam brwi. Mój telefon dzwonił zawsze w nieodpowiedniej chwili. Ostrym dźwiękiem odzywał się w trakcie kolacji, podczas kąpieli, w środku nocy, albo tak jak teraz, gdy już prawie byłam jedną nogą za progiem. Jakiś felerny model, czy co?
Małe pół minuty dzieliło mnie od zrealizowania cudownego planu wieczornego, bezcelowego włóczenia się po uliczkach starego miasta z końcowym przystankiem w wygodnym, wiklinowym fotelu pod kolorową parasolką. Już czułam aromat ulubionej „kawy po parysku”, a w torebkę wepchnęłam gruby brulion i ołówki na wypadek, gdyby naszła mnie gwałtowna ochota wykonania kilku szkiców. Niektórzy ludzie noszą ze sobą aparaty fotograficzne, aby utrwalić niezapomniane chwile. W moim przypadku był to brulion i ołówki. Westchnęłam i z rezygnacją podniosłam słuchawkę.
-    Hej! Tu Majka. Co robisz?
Majka, to moja koleżanka, jeszcze z czasów szkolnych. Siedziałyśmy w jednej ławce.
-    Właściwie...
-    To wspaniale! – jak zwykle nie słuchała tego co mówię i nieistotne było, co chciałam powiedzieć. – Mam wolny bilet na Cyganerię  Giacoma Pucciniego. To opera.
-    Oryginalny tytuł La Boheme, z 1896 roku, w czterech aktach... – udało mi się wtrącić, bo poczułam się urażona ostatnim dopowiedzeniem.
-    Tak, tak. To właśnie to. Mój mąż nie może pójść, więc jeden bilet został.
-    Kiedy?
-    Dzisiaj, za dwie godziny, o 19.00.
-    Ale...
-    No, to jesteśmy umówione – ucieszyła się, nie czekając na dalszy ciąg wypowiedzi.- Spotkamy się przed głównym wejściem do opery. Pa!
-    Ale mam inne plany na dzisiejszy wieczór! Inne plany! Słyszysz Majka? Inne! – wykrzyczałam w głuchą już słuchawkę.
Cała Majka. Jej układanka, jej klocki, jej bajka. Gdzie w tym wszystkim jest miejsce dla mnie i moich planów? Kogo to w ogóle obchodzi? Z pewnością nie Majkę.
Raz jeszcze westchnęłam z rezygnacją. Cóż, zobaczę „Cyganerię” jeszcze raz, choć widziałam ją już chyba ze trzy razy w ostatnim czasie. Podobno od przybytku głowa nie boli. Ponownie zarzuciłam torebkę na ramię i wyszłam z domu, zamykając drzwi na klucz.

Dwie godziny, to zbyt mało czasu na włóczenie się bez celu, na kawę po parysku, na szukanie natchnienia dla szkiców. Zatłoczonym autobusem podjechałam prosto pod gmach opery, usytuowany tuż nad brzegiem rzeki przecinającej miasto na pół.
Z rozległego tarasu roztaczał się widok na kajakową przystań, Wyspę Młyńską, porośniętą wiekowymi drzewami i  Biały Spichrz, w którym mieściło się muzeum archeologiczne. Leniwie płynąca woda w Brdzie odbijała wszystko dokładnie i wyraźnie, jak zwierciadło z linią załamania na przeciwległym brzegu.
Wzdłuż rzeki płynęła gondola, przystrojona gałązkami brzozy i pękami wielobarwnych tulipanów. W tym niecodziennym gnieździe siedziała para nowożeńców. Ona w śnieżnobiałej, długiej sukni z mnóstwem koronek i falbanek, z welonem misternie upiętym pod kokiem ciemnych włosów, z bukietem herbacianych różyczek, do złudzenia przypominających kremowy tort. On, młody, przystojny w czarnym garniturze, z małym bukiecikiem takich samych, herbacianych różyczek w butonierce. Siedzieli, objęci ramionami, przytuleni do siebie, kołysząc się wraz z łódką na falach. Rozpoczynali swoje wspólne życie. Za nimi, gość w równie eleganckim garniturze, grał na skrzypcach serenadę.

Wzruszył mnie ten widok, taki był piękny i niezwykły. Wyciągnęłam brulion i ołówki. Kreska za kreską utrwalałam ulotną chwilę. Nieważne, czy jest im wygodnie, czy są zmęczeni dopiero co odbytą ceremonią zaślubin, czy będą ze sobą szczęśliwi, czy nie. Zanim odpłynęli na dobre, rysunek był skończony. Odwróciłam kartkę i spojrzałam na zegarek.
Do pierwszego dzwonka pozostało czterdzieści minut. Plac przed operą powoli się zapełniał. Podeszłam bliżej wejścia, aby nie przegapić Majki. Jednocześnie rozglądałam się w poszukiwaniu obrazów wartych uwiecznienia w rysunku. Takich nie brakowało. Starsza pani w wieczorowej sukni, z koronkową parasolką i maleńkim kapelusikiem ozdobionym pierzastym ptaszkiem z boku, jakby żywcem przeniesiona z minionej epoki. Grubszy jegomość w przyciasnej kamizelce, w której guziki aż jęczały z przesilenia. Pewnie trochę zmężniał, jakoś tak równomiernie, od czasu, gdy mierzył to ubranie po raz pierwszy. Uśmiechnęłam się do swoich myśli i rysowałam kolejne postaci. Wkrótce na kartce powstał cały tłum wytwornie wyglądających ludzi: zakochana para, szczupły młodzieniec w okularach „lenonkach”, panienka w przykusej mini, pani z torbą na zakupy, pryszczaty chłopak w szortach?! A niech tam, można i tak. Niech będzie! Kilkoma wprawnymi ruchami ołówka naszkicowałam go w rogu kartki i zamknęłam brulion, wkładając go do torebki.

Plac przed operą pustoszał. Do pierwszego dzwonka pozostało może z piętnaście minut, potem dziesięć. Wkrótce przed drzwiami pozostaliśmy we dwójkę: ja i młodzieniec w „lenonkach”. Z wyglądu miał jakieś dwadzieścia pięć lat, wysoki, może zbyt szczupły, nienagannie ubrany. Chodził tam i z powrotem, najpierw wolno, potem coraz szybciej, aż w końcu stanął w miejscu i tylko co chwilę spoglądał na zegarek.

Z braku innego zajęcia i rosnącego zniecierpliwienia, przyglądałam mu się kątem oka. Właściwie byliśmy w takiej samej sytuacji. Czekaliśmy i było nam coraz bardziej samotnie i niezręcznie. Pewnie czekał na dziewczynę, która może wcale nie przyjdzie, a może celowo umówiła się z nim, a potem wystawiła do wiatru. Może teraz siedzi gdzieś za krzakami i śmieje się z biedaka?
W klasycznych filmach byłaby to idealna sytuacja do nawiązania znajomości. No, może gdybym była trochę młodsza. Z drugiej strony, dochodziła siódma, wieczór i tak spaprany, ale dlaczego rezygnować z opery?
Już otwierałam usta, aby do niego zagadać, gdy na ulicy dojrzałam Majkę. Biegła razem z córką od strony parkingu, wymachując energicznie torebką. Na ich widok ożywił się również młodzieniec.
Kiedy już były koło nas, Majka dokonała pośpiesznej prezentacji:
-    To moja córka, Asia, znacie się. A to jej narzeczony, Tomek. Nie mogłyśmy przedostać się przez korki. Co za tłok!
-    A już myślałam... - uśmiechnęłam się, ale jak zwykle nie dała mi dokończyć zdania.
-    Chodźcie, chodźcie szybko, bo już się zaczyna! Później sobie porozmawiamy. Nie ma czasu do stracenia! - krzyknęła i pobiegła pierwsza w stronę wejścia.

* * * * * * * * * * * * * * * * * *





PRZEPRAWA

     Bure chmury leniwie ciągnęły swoje ciężkie brzuchy tuż nad ziemią. Lało jak z cebra. Strugi deszczu uderzały jednostajnie o parapet okna, nieprzerwanie, już od kilku dni. Towarzyszył temu chrzęst łopat, miarowe posapywanie ludzi, napełniających piaskiem kolejne worki i tępe odgłosy układania pakunków na wałach. Nikt nie szczędził sił. Pracowali na zmianę, po parę godzin. Mimo to wyraźnie przegrywali z żywiołem.
Rzeka już dawno przekroczyła stan alarmowy, a poziom wody wciąż się podnosił. Teraz, do tego wszystkiego, doszło jeszcze monotonne bicie dzwonów. Coraz głośniejsze, niecierpliwe, niepokojące. Ewa wiedziała, że mogło to oznaczać  tylko jedno – ewakuację.

     Odstawiła czajnik z wrzątkiem z powrotem na kuchnię. Tym razem termosy pozostaną puste. Bez kawy, bez herbaty, które parzyła na przemian od wielu godzin, a potem nosiła w tych termosach przepastnymi torbami  na wały, ślizgając się  w błocie i potykając o brzegi peleryny. Potem wracała i znów szła, punktualnie jak w zegarku, stałą trasą, z wewnętrznym uporem zaznaczonym mocno zaciśniętymi zębami. Trudno. Przegrali. Odbyła już dzisiaj ostatni kurs.
Przeszła do pokoju i zdecydowanym ruchem sięgnęła po starą, brązową walizkę z metalowymi okuciami, która od wielu lat zajmowała niewielką przestrzeń pod łóżkiem. Właściwie nawet już nie pamięta, kiedy ją tam schowała ostatnim razem i która z nich dwóch była starsza. Obie mieszkały tu od zawsze. Od początku.

     Ewa urodziła się nad rzeką.  Nikt nie pytał, czy właśnie tu chciała żyć. Jej głowę polali pośpiesznie wodą, chrzcząc w imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego, w obawie, że nie zdążą. Nie płakała. Powoli otwierała oczy, jakby nie mogła się zdecydować. Pierwsze co ujrzała, to nie ojca i nie matkę, ale właśnie tę rzekę, wijąca się wśród łąk, niespokojną, kapryśną wstęgę połyskliwej wody. Właśnie wtedy kurczowo uczepiła się życia. Odetchnęła powietrzem wilgotnym i rześkim. Po raz pierwszy. Tak dawno temu...

     Wyprostowała zgarbione plecy w chwili, gdy jej córka, Julka, gwałtownie otworzyła drzwi pokoju.
-         Mamo! Pakujemy się! Rzeka podchodzi coraz wyżej. Nie damy rady utrzymać wałów! Za chwilę przypłynie prom i zabierze nas stąd. Spakujesz się sama?
-         Tak – odpowiedziała Ewa, przesuwając zatrzask w walizce, który natychmiast zwolnił lekko zakurzone wieko. - Nie martw się o mnie. Szykuj rzeczy męża i dzieci. Szybko. Nie mamy już więcej czasu.
-         Pamiętaj, tylko to, co rzeczywiście niezbędne! – krzyknęła Julka zbiegając w pośpiechu ze schodów.
-         I najważniejsze – cicho dodała Ewa.
Wrzuciła do walizki poukładane równo w kostkę ubrania, bieliznę, piżamę, ręcznik. Nie musiała się zastanawiać, co ze sobą zabrać. Rzeczy jakby czekały, gotowe do kolejnego pakowania. Otworzyła szufladę. Przez chwilę przyglądała się zgromadzonym tam drobiazgom, po czym wyjęła aksamitną, niebieską wstążkę Przesunęła palcami wzdłuż materiału.

     Czas jakby się trochę cofnął. Znów była na łące. Rozczesywała długie, jasne włosy. Potem dzieliła je przedziałkiem wzdłuż głowy na dwie równe części, zaplatała warkoczyki, przewiązywała niebieskimi kokardami. Dbała o to, by wstążki przypominały skrzydła motyla, mieniąc się w słońcu i podrygując na wietrze. Pochylała się nisko nad rzeką. Z radością spoglądała na swoje odbicie.
-         Witaj, rzeko. To ja, Ewa – szeptała. – Nie królewna z bajki, tylko ja, Ewa. Powiedz, rzeko, kto jest piękniejszy od nas dwóch?
Nabierała garścią wody, zanurzała usta, piła chciwie. Czasem płynęła na drugi brzeg, albo kołysała się bezwładnie na falach, jak drewniana łódka wujka Bronka.
Ewa delikatnie wygładziła wstążkę i włożyła ją do walizki.

     Z dołu dobiegały nerwowe pokrzykiwania córki, popłakiwania dzieci, uspokajający głos zięcia, który przekonywał, że wszystko będzie dobrze.
Będzie dobrze. Zawsze było, to i teraz będzie. Bo w końcu, jak inaczej ma być? Zmarszczyła brwi. Z szuflady wyjęła przezroczystą torebkę, w której kiedyś schowała świętojański wianek.
Sama go uplotła z polnych kwiatów, najpiękniejszych, jakie udało jej się znaleźć. Tak, jak wszystkie inne panny ze wsi. Szeptała zaklęcia, kiedy delikatnie kładła go na wodę.
-         Płyń wraz z nurtem rzeki, aż do morza płyń. Niech cię prowadzi moje serce i woda. Przyprowadź mi chłopca miłego, pięknego, do pracy chętnego, co na gospodarce się zna.
Śpiewała pieśni świętojańskie i boso wraz z innymi tańczyła na trawie, aż do późnej nocy, kiedy w ognisku pogasły skry. Następnego dnia na progu jej domu stanął Piotr z wiankiem w jednej ręce i kromką chleba w drugiej. Takie były te ich zaręczyny.
Ewa uśmiechnęła się do swoich wspomnień. Właściwie z Piotrem znali się bardzo dobrze, wychowywali się w sąsiednich domach. Ale dopiero wtedy, kiedy przyszedł z wiankiem, spojrzała na niego jakoś inaczej. Zakochała się i już. Ze ślubem musieli jednak trochę poczekać.

-         Mamo! Czy już jesteś gotowa? Czy pomóc ci w czymś? – niecierpliwiła się Julka. Kolanem dopychała pękate torby, które nie chciały się zapiąć.
-         Może wszystkiego woda nie zniszczy. Przecież wrócimy tu za parę dni - pocieszała sama siebie. - Chodźcie, dzieciaczki. Obejmijmy się, przytulmy mocno razem, zanim przejdziemy przez próg. Mamo!
Ewa drgnęła. Odchyliła do tyłu głowę, jakby się nad czymś zastanawiała. Palcami natrafiła na kawałek krągłego metalu. „Co to może być?”- pomyślała.
-         Tak, już zaraz idę! – odkrzyknęła. Wreszcie udało jej się wydobyć tajemniczy przedmiot.

     Ach, tak.. To łuska od naboju, jeszcze z czasów wojny. Pamięta, jak Niemcy przyszli w nocy. Matka siłą wypchnęła ją za drzwi, szepcząc do ucha: „Uciekaj. Nad rzekę uciekaj”. Tak też zrobiła. Biegła najszybciej, jak tylko mogła. Słyszała świst kul tuż koło uszu. Potem czołgała się wzdłuż brzegu rzeki, między krzakami. Zmęczona przylgnęła do błotnistej ziemi i tak czekała do rana, drżąc ze strachu i zimna.
-         Uratuj mnie, rzeko. Od kul, od Niemców uratuj. Schowaj mnie całą i życie ocal – powtarzała w kółko. Aż do rana.
Przeżyła. Jako jedyna z rodziny. Łuski od nabojów znalazła przed domem. Podniosła jedną z nich. Tę właśnie. Długo ściskała w dłoni, aby z bólu nie krzyczeć.
Teraz ułożyła ją w walizce, pod ręcznikiem. Z głębi szuflady wyjęła pudełeczko ze złotą obrączką.

     Z Piotrem pobrali się tuż po wojnie. Kościół był wtedy doszczętnie zburzony. Razem z księdzem i przygodnie spotkanymi świadkami poszli nad rzekę. To tam, pod gołym niebem, ślubowali sobie wzajemną miłość, ucałowali obrączki, które następnie włożyli na palce. Wiernie nosili je przez całe życie. Swoją, trochę przyciasną, do tej pory nosi na lewej ręce. Tę Piotra schowała przed dwoma laty w plastikowym pudełku. Jemu już nie była dłużej potrzebna. Tam, dokąd poszedł, podobno małżonkowie nie noszą obrączek. Może niedługo sama się o tym przekona. Delikatnie ułożyła pudełeczko w rogu walizki.

     Nad rzeką rodziła kolejne dzieci. Tu dorastały, a potem -  rozbiegły się po całym świecie. Za chlebem, za pracą, za szczęściem. Tylko Julka, najmłodsza, pozostała przy niej. Kochane dziecko. Teraz ma własną rodzinę, własne dzieci. Jak ten czas leci...
-         Mamo! Chodź już! Prom czeka! Wrócimy, jak woda opadnie. Pośpiesz się! – niecierpliwie ponaglała Julka.
-         Idę, dziecko, już idę – odpowiedziała, jakby od niechcenia.
Rozejrzała się po pokoju. Z mosiężnej ramki wyjęła zeszłoroczne zdjęcie Stali na przeciekających wałach dumni i zmęczeni. Wtedy wygrali walkę. Tym razem stało się inaczej. Rzeka bywała kapryśna.
Zatrzasnęła wieko walizki, dźwignęła ją wprawnym ruchem i zeszła na dół.
-         Chodźmy – rzuciła krótko do reszty rodziny i zdecydowanie przekroczyła  próg domu, jakby to ona na nich czekała, a nie odwrotnie.

     Prom już kołysał się na wzburzonych falach. Szarpał się na linach niespokojnie, jak koń na uwięzi. Mężczyźni pakowali dobytek, dzieci płakały, kobiety ukradkiem ocierały łzy. Rozumieli, że innego wyjścia nie ma, że wrócą może jutro, pojutrze, za tydzień. Kiedyś przecież wrócą, zaczną tu nowe życie, kolejny raz.
    
     Upewniwszy się, że córka i jej rodzina są bezpieczni, Ewa chyłkiem zawróciła. Postawiła walizkę na workach z piaskiem. Usiadła na niej, spoglądając na wodę, której ponure lustro podchodziło coraz wyżej.
Siedziała tak i patrzyła, jak odpływa prom, jak powoli znika w ciemności. Oplotła ramionami kolana i kołysała się wraz z nim.
Zimny dreszcz przeszył jej ciało. Uniosła głowę. Nie potrzebuje już przewoźnika., ani złotej monety. Sama przeprawi się na drugi brzeg. Bo to przecież jej rzeka. Rzeka całego jej życia, a nie żaden mitologiczny Styks.


opowiadanie zakwalifikowane do półfinału konkursu literackiego "Złote Pióro" 2011


"Publikacja nazwisk półfinalistów to takie drobne wyróżnienie z naszej strony, bo to autorzy świetnych tekstów i warto ich znać. Być może będą to kiedyś znane nazwiska." - Piotr Michalak, Redakcja Pierwszego Wrzesińskiego Portalu Kulturalnego (Prowadzący) - cytat ze strony http://www.ktr-cosinnego.pl/konkursy/46-konkurs-poetycki-qzote-pioroq/371-pofinalisci-zlotego-piora#comments

********************************************************




WEEKEND Z RUDĄ

Odkąd pamiętam, Ruda mieszkała z Wiktorem w dwupokojowym mieszkaniu na poddaszu. Dzielili wspólnie każdy kąt, kuchnię, łazienkę, a nawet łóżko. Z tego powodu nie lubiłam odwiedzać Wiktora. Umawialiśmy się zwykle gdzieś w mieście, które było miejscem najbardziej neutralnym, a poza tym stwarzało tak wiele możliwości: kino, pizzeria, spacer w parku. Można było przytulić się do siebie, porozmawiać, pocałować. Bez żadnych zobowiązań. Kiedy padał deszcz, przemierzaliśmy pasaże galerii handlowej, zaglądając do każdego sklepu po kolei, aby trochę dłużej być ze sobą.
- Wiesz, macie taki sam kolor włosów – powiedział kiedyś.
Zmarszczyłam nos. Domyśliłam się, o kim mówił. Średnia przyjemność, przynajmniej jak dla mnie. Ja, to ja. I moje włosy, mój kolor. A ona, to ona.
Przyjrzał mi się uważnie i przyciągnął do siebie, obejmując ciasno ramionami.
- Ale ona nie ma takich cudnych piegów – dokończył z uśmiechem.
- Chyba naprawdę ją kochasz!- stwierdziłam z wyrzutem.
- Owszem. Coś w tym pewnie jest. A może utworzymy taki mały trójkącik? – zażartował.
- To nie jest wcale śmieszne – odwróciłam głowę. – Kiedyś będziesz musiał się zdecydować. Albo ona, albo ja.
Na te słowa tylko cicho westchnął, wypuścił mnie z objęć i schował ręce do kieszeni.

*
W piątek, po pracy, Wiktor czekał na mnie przy drzwiach wyjściowych.
- Cześć, Iga! – przywitał się krótko.
- Witaj! – odpowiedziałam. Czułam, że jest jakiś podenerwowany. Poprawiał kołnierz płaszcza, niecierpliwie spoglądał na zegarek, przestępował z nogi na nogę. Zupełnie jakby się gdzieś spieszył.
- Masz chwilkę? Chciałbym z tobą porozmawiać – ujął mnie pod rękę i poprowadził w stronę przystanku autobusowego.
- O co chodzi? – spytałam.
- Chciałbym cię o coś bardzo prosić. Poza tym mam bardzo mało czasu. Nie wiem jak zacząć...
- Najlepiej od początku – roześmiałam się. Gdybym wiedziała, co potem nastąpi, z pewnością uciekłabym, gdzie pieprz rośnie. Nie uciekłam. Zostałam.
- Widzisz, zaraz wyjeżdżam na szkolenie do Warszawy. Kolega miał jechać, ale się rozchorował, więc wysyłają mnie – zawiesił głos na chwilę, jakby zbierając myśli. Przez chwilę pocierał nos wierzchem dłoni.
- No i ? - zachęciłam go do dalszej rozmowy.
- Chodzi o Rudą – zaciął się. – Ona nie lubi być sama w domu – dodał po chwili.
Zatkało mnie. Figę mnie obchodzi, co Ruda lubi, a czego nie. Mowy nie ma. Nienawidzę jej! Niech sobie siedzi sama. Trochę samotności jeszcze nikomu nie zaszkodziło. Od tego nikt nie umarł.
- Chciałem cię właśnie prosić, – kontynuował - abyś przez te kilka dni zamieszkała u mnie. Wrócę w niedzielę wieczorem. Iga, proszę, zgódź się. Bądź człowiekiem! To tylko trzy krótkie dni – powtórzył żałośnie skubiąc poły płaszcza.
Sama nie wiem, co we mnie wstąpiło i skąd wydobyły się słowa. Moje własne słowa, brzmiące tak obco we własnych uszach.
- W porządku, nie martw się. Daj klucz i szybko wracaj.
Widać było, że kamień spadł mu z serca.
- Najszybciej jak będę mógł. – zapewnił. - Kocham cię, Iga.
- I Rudą również – mruknęłam niezrozumiale, odwracając się na pięcie i chowając klucz do torebki.

*
Spakowałam najpotrzebniejsze rzeczy. Nic wielkiego: piżamę, ciuchy, kosmetyki, szczoteczkę do zębów, parę książek. Żadnych ręczników, ani pasty – te z pewnością Wiktor miał w domu. Po drodze wstąpiłam do sklepu spożywczego i zrobiłam zakupy, z silnym postanowieniem, że nie będę przez ten weekend głodować.
Dodatkowo kupiłam tabliczkę gorzkiej czekolady, tak na wszelki wypadek. Podobno poprawia humor. Chociaż w tym momencie chyba nic nie zdołałoby go poprawić. Pogorszyć też nie. Krótko mówiąc byłam maksymalnie wściekła.
Obładowana tobołkami wspinałam się po schodach na poddasze. Coraz wolniej i to nie tylko za sprawą zmęczenia. Chwila spotkania z Rudą zbliżała się nieuchronnie. Brr, sam na sam – ona i ja.
Otworzyłam drzwi i z westchnieniem rezygnacji przekroczyłam próg.
- Dzień dobry!- powiedziałam głośno.
Zawsze tak mówię, wchodząc do domu. Bez znaczenia, czy ktoś jest w wewnątrz, czy nie. Życzeń dobrego dnia nigdy nie za wiele, a zwłaszcza teraz były mi one bardzo potrzebne.

*
Siedziała na ławie przy stole i popijała mleko. Właśnie tak: nie piła, tylko popijała, delektując się smakiem. Na chwilę uniosła głowę, obrzuciła mnie pogardliwym spojrzeniem. Jej wzrok zatrzymał się trochę dłużej na włosach.
„ Tak, tak. Patrz się do woli. Wszystko się zgadza. Ten sam kolor.” –myślałam intensywnie. – „Obie jesteśmy rude jak nieszczęście. Ale na szczęście tylko to nas łączy. Swoją drogą, Wiktor ma chyba jednostronnie spaczony gust, albo bzika na punkcie rudego i z pewnością nie jest to normalne.”
Opróżniłam siatkę, chowając zakupione produkty do lodówki. Potem rozpakowałam torbę. Kosmetyki ustawiłam na półeczce nad wanną, aby mieć do nich łatwy dostęp. Zresztą było to jedyne wolne miejsce, bo półka nad umywalką załadowana była do granic możliwości przyborami do golenia .
- Może obejrzymy razem film? Na przykład jakąś komedię?– spytałam od niechcenia, kiedy już się trochę zadomowiłam.
Odwróciła się plecami.
- Nie, to nie.- nalałam sobie piwa do szklanki i już miałam przejść do pokoju, gdy zadzwonił telefon.
Rzuciłam się w stronę słuchawki, zostawiając szklankę na stole w kuchni.
- Tak, wszystko w porządku... Jestem... Poradzę sobie, mogło być gorzej... Ruda? ... A, tak. Trochę jakby obrażona... Też cię kocham. Pa! Wtedy z kuchni rozległ się brzęk tłuczonego szkła.
- Cholera! – krzyknęłam, przeczuwając, co się stało.
Nie mogło być inaczej. Piwo diabli wzięli. Pozostała całkiem spora kałuża wśród mnóstwa szklanych odłamków rozpryśniętych po całej kuchni. Ruda właśnie wychodziła, kołysząc biodrami. Mogłabym przysiąc, że zrobiła to specjalnie.
„Ruda małpa!” – powtarzałam w myślach niezbyt wyszukany epitet, klękając na podłodze ze ścierką w ręku.
Nieco później otworzyłam drugą butelkę piwa - tę, którą kupiłam dla Wiktora – rozsiadłam się wygodnie w fotelu i włączyłam telewizor. Tak dotrwałam do północy, kiedy wreszcie zdecydowałam się na sen.

*
Nowe miejsca mają to do siebie, że trudno się w nich zasypia. Długo przewracałam się z boku na bok, poprawiałam poduszkę, na przemian prostując ją lub zwijając w wałek. W końcu udało się.
Nie wiem, jak długo spałam. W każdym bądź razie przebudziło mnie ciche chrapnięcie oraz uczucie jakiegoś niepojętego ciężaru, który przygniatał mi szyję. Otworzyłam oczy. Z niedowierzaniem ujrzałam burzę rudych, gęstych włosów i... był to jedyny widok. Tego było już za wiele.
- Teraz przesadziłaś! – wrzasnęłam, spychając Rudą na podłog. – Precz z mojego łóżka, ale już!
W porywie złości chwyciłam laczek i precyzyjnie wycelowałam. Cisnęłam z całej siły. Oberwała. Jak nic, oberwała! W ten rudy łeb! Nie wiem czemu aż tak mnie to ucieszyło. Z reguły mam pokojowe nastawienie do życia.
Jęknęła przeraźliwie i boleśnie, a ja bezlitośnie zatrzasnęłam za nią drzwi.

*
Obudziłam się koło dziesiątej. Słońce zaglądało przez okno i zapowiadał się naprawdę przyjemny, wczesnojesienny dzień. Przeciągnęłam się leniwie.
„Sobota. Cisza. Spokój. Właściwie nie muszę nigdzie iść, ani nic robić. W ogóle nic nie muszę. Pełen relaks” – pomyślałam i w błogim nastroju podreptałam do łazienki.
Już na progu poślizgnęłam się na czymś lepkim. Z trudem utrzymałam równowagę, przytrzymując się wiszącego na haku ręcznika.
- Co, u licha? – spytałam głośno samą siebie i rozejrzałam się wkoło.
Obraz, który zobaczyłam mógłby śmiało konkurować z filmową sceną po ciężkiej bitwie.
Kompletnie zniszczone kosmetyki, zrzucone z póki nad wanną, znajdowały się dosłownie wszędzie. Z potłuczonych opakowań smętnie wyglądały resztki kremu na dzień, na noc, niewiadomo już na kiedy, którego większość rozciapciana była na kafelkach i w wannie.
W samym centrum tkwiła szczoteczka do zębów, zapaskudzona dostatecznie, by już nigdy nie włożyć jej do ust. Nad wszystkim unosił się świeżo – słodki zapach moich ulubionych perfum, a wysuszony do dna flakonik leżał rozbity pod umywalką.
Czekolada! Tylko to mogło mnie w tej chwili uratować. Zjadłam całą tabliczkę od razu i owszem, podziałało. Nie dostałam zawału na miejscu.
Chciał, nie chciał, zabrałam się do sprzątania, przeklinając chwilę, kiedy stanęłam na progu tego domu. Ruda przyglądała się z politowaniem, a we mnie wzbierały mordercze zamiary.

*
Wieczorem stopniowo odzyskiwałam dobry humor. Zwłaszcza, że obmyślałam plan zemsty. Dopracowywanie w myślach szczegółów spływało jak miód na moje sponiewierane ego.
- Oj, tak, Ruda. Zemsta będzie słodka! – rzuciłam wojowniczo w jej stronę.
Wbiła we mnie sztylety swoich szarych, złośliwych i złowrogich oczu, z których bez trudu mogłam odczytać kpiącą odpowiedź:: „To się jeszcze okaże, maleńka. To się okaże”.
Rozdrażniła mnie tym i uznałam, że już najwyższy czas przystąpić do działania.
- Pewnie napiłabyś się mleka? – zawołałam kusząco w jej stronę.
Wiedziałam, że uwielbia mleko. Ale tym razem ani drgnęła. Była gotowa do podjęcia ostatecznej walki. Walki na śmierć i życie. Obserwowała każdy mój ruch.
- No, to się nie napijesz – wycedziłam każde słowo osobno i ostentacyjnie wylałam mleko do zlewu.
Oblizała się. To było silniejsze od niej, a ja tylko na to czekałam.
Jednym skokiem znalazłam się przy niej, chwyciłam obiema rękami za rude kudły i wierzgającą zawlokłam do łazienki. Tam wycelowałam w nią prysznic i bez skrupułów odkręciłam kran z zimną wodą.

*
Wiktor wrócił w niedzielę koło piątej po południu. Obie na niego czekałyśmy z utęsknieniem.
- Hej, jak wam było razem, beze mnie? – zawołał wesoło od progu, rzucając torbę w kąt.
Popatrzyłyśmy na siebie. Obie rude, obie zmęczone, obie szczęśliwe, że wrócił.
- Zupełnie przyzwoicie – odpowiedziałam, a Ruda mruknęła przymilnie. Wzięłam ją na ręce. Miała takie miękkie, puchate i czyste futerko.
Wiktor przytulił mnie, drugą ręką pogłaskał Rudą.
- Czyżby się coś zmieniło między wami? – spytał zaskoczony.
- To chyba nazywa się przyjaźń – odpowiedziałam i mrugnęłam okiem.
Ruda tylko miauknęła z rozkoszą, wyginając grzbiet.
- W takim razie...- zaczął niepewnie, ale kiedy spojrzał na nasze idealnie kolorem dobrane włosy i błyski w oczach, dokończył poważnie - Chyba nareszcie możemy porozmawiać o wspólnych planach na przyszłość?

************************************************************





ZŁOTY ŚRODEK


Stała na moście, gdzieś pośrodku, wpatrując się w portowe światła. Wierna, jak zawsze, Arystotelesowi i głoszonej przez niego filozoficznej zasadzie złotego środka. Co prawda trochę zmodyfikowanej na użytek własny i zwykle dostosowywanej do bieżących sytuacji.
Na środku było bezpiecznie. Oba brzegi rzeki pozostawały w zasięgu wzroku . Symetrycznie, dokładnie, równo. Tak, jak powinno być. Jedną ręką przytrzymywała kapelusz na głowie, chroniąc go przed porywami wiatru. Drugą oparła o balustradę.
Kobieta czterdziestoletnia, nie stara, nie młoda. Teoretycznie gdzieś w połowie drogi życia. Czyli właściwie jaka? Zmarszczyła czoło, szukając odpowiedniego określenia. Spełniona? Zadowolona? Taka, która nareszcie wie, czego oczekiwać od życia i jak to coś zdobywać obiema garściami? Wzruszyła ramionami. Jakże daleko jej do tego, pośpiesznie skonstruowanego w myśli, obrazu.
Wciąż czuła się małą dziewczynką. Zagubioną, nieśmiałą, niezdecydowaną. Małe dziewczynki nie dorastają zbyt szybko. Nie miało żadnego znaczenia, że ukończyła filozofię z wynikiem bardzo dobrym, zrobiła doktorat, a teraz wykłada ten przedmiot na uniwersytecie. Egzystencja? Idealizm? Filozofią żyła na co dzień: od rana do nocy. Zawsze coś czytała, robiła notatki, czasem do późna siedziała w bibliotece, przygotowując się do wykładów lub surfowała w internecie, w poszukiwaniu najnowszych opracowań. Zapominała wtedy o całym świecie, czasem nawet o jedzeniu i dopiero widok pustej lodówki przywoływał ją do rzeczywistości. Dziwnym zbiegiem okoliczności odkryła, że samotność zamieszkuje zwykle tam, gdzie są puste lodówki.
Czy była samotna? Nigdy nie myślała o sobie w ten sposób. Owszem, kochała kogoś, dawno temu. Zanim nie odszedł z jej przyjaciółką, po idyllicznie spędzonych paru wspólnych miesiącach. Od tej pory nie chciała się angażować w żadne damsko – męskie związki. Obraziła się i już. Niektóre małe dziewczynki nie dorastają w ogóle.
Nie szukała nowych znajomości, nie odpowiadała na e-maile, nie umawiała się na kawę, ani na randki. Pomimo upływu czasu, wciąż powszechnie uważano ją za atrakcyjną i sympatyczną kobietę. Sama o sobie myślała podobnie. Była całkiem normalna.
Nie tak, jak ten facet spod ósemki, piętro niżej. Zdziwaczały, stary kawaler po czterdziestce, może nawet bliżej pięćdziesiątki. Zauważyła, że wracał do domu o różnych porach, często w nocy, może nawet nad ranem. Czasem mijała go na schodach. Mruczał automatycznie dzień dobry, nawet nie podnosząc głowy, skulony, z rękami w kieszeniach. Cóż za brak wychowania! Jeżeli do tej pory mieszka sam, to musi być z nim chyba coś nie tak.
Wiatr wzmagał się coraz bardziej. Szarpał kapeluszem na wszystkie strony. Przytrzymywała, poprawiała i żałowała, że nie założyła czapki. Przegrywała w nierównej walce. Na domiar złego, włosy wplątały się we wstążki i gumkę przytrzymującą kapelusz, a każdy ruch głową powodował ból. Próbowała rozplątać supły, raz jedną ręką, raz drugą. Wreszcie udało jej się uwolnić większość niesfornych kosmyków. Rozzłoszczona zerwała kapelusz z głowy, zamachnęła się i rzuciła najdalej, jak tylko mogła. Wiatr poniósł go aż na brzeg. Odetchnęła z ulgą. Jeszcze raz spojrzała na portowe światła. Uwielbiała ich odbicie w wodzie.
Dawno temu przepływały pod mostem barki z węglem i drewnem. Wciąż pamięta, jak stała z mamą w tym samym miejscu i trzymając ją mocno za rękę, przyglądała się falom, które wzburzone uderzały równomiernie o brzeg, coraz wolniej i ciszej, aż po pierwotny spokój. Wydawało jej się wtedy, że światła tańczyły. Było, minęło. Teraz nie ma już mamy, nie ma barek. Nadal jednak lubiła to miejsce.
Westchnęła cicho i odwróciła się gwałtownie, aby pobiec do domu na urodzinową, samotną herbatę z cytryną i kromkę codziennego, wczorajszego chleba. Zamiast tego, stanęła twarzą w twarz z sąsiadem spod ósemki. Nie przypuszczała, że jest taki wysoki. W czarnym, długim płaszczu, z postawionym do góry kołnierzem prezentował się niezwykle przystojnie. Zupełnie inaczej, niż go pamiętała z klatki schodowej.
- Dobry wieczór – zaczął pierwszy. – Mieszkamy w tym samym bloku. Kamil jestem.
- Agata – przedstawiła się, podając dłoń.
Uścisnął ją pewnie i serdecznie.
- Wracam z redakcji. Tam pracuję jako redaktor naczelny – wyjaśnił, przytrzymując poły płaszcza. - Czas pracy różnie się układa. Czasem trzeba i na nockę iść, czasem zostać dłużej. A to chyba twoje? – zapytał, unosząc drugą rękę.
Dopiero teraz zauważyła, że trzymał w niej coś, co do złudzenia przypominało niedawno wyrzucony z impetem kapelusz, przez który straciła tyle włosów.
- Trochę się ubrudził, ale całe szczęście, że nie wylądował w wodzie. Wtedy już byś go nie odzyskała. Pewnie wiatr zerwał ci go z głowy, kiedy do mnie machałaś – wygładził rondo, strzepując znajdujące się tam grudki ziemi, po czym podał kapelusz Agacie.
- Ja?... Machałam... do ciebie? – zaczęła zaskoczona, zdziwiona, gotowa zaprzeczać i wyjaśniać zaistniałe nieporozumienie. Zamiast tego uśmiechnęła się.
- A...a...a... tak! Tak się składa, że mam dzisiaj urodziny. Pomyślałam, że moglibyśmy pójść gdzieś razem na kawę.
- Świetny pomysł!– ucieszył się. – Może jednak przedtem coś zjemy? Od rana nic nie miałem w ustach. Tu niedaleko jest taka fajna, nowa
restauracja. Smacznie i niedrogo. Pewnie tam jeszcze nie byłaś? Ale to ja ciebie zapraszam, skoro masz urodziny. Wszystkiego najlepszego! Chodźmy. Robi się zimno.
Ujął ją pod rękę i stosując się do zasady Arystotelesa, poprowadził samym środkiem ulicy w stronę Starego Rynku.


************************************************************



PAŹDZIERNIKOWE MEMENTO

Weszła do pokoju tak niespostrzeżenie. Usiadła na parapecie, wyżej podnosząc głowę.
- Ty –wskazała palcem na mnie.
- Mam na imię Lucyna – odpowiedziałam bez związku.
- Wiem, wiem. Takie imię dała ci matka zaraz po twoim urodzeniu. Dawno temu. Już nawet dobrze nie pamiętam tego dnia. We wrześniu, czy listopadzie sześćdziesiątego drugiego.
- W październiku. Szóstego października – sprostowałam.
- To bez znaczenia – machnęła ręką. – Data jak każda inna. Bo czym różni się październik od pozostałych miesięcy? To tylko miesiąc. No, może ilością dni, która tak różnie wypada: raz trzydzieści, innym razem trzydzieści jeden. Luty... Hm... O, tak. Ten jakiś dziwny. Chyba krótszy i co cztery lata inaczej. Teraz jest chyba luty? – spojrzała na wiszący nad kominkiem kalendarz.
- W październiku na drzewach są kolorowe liście – powiedziałam, nie oglądając się za siebie.
Otworzyła szerzej oczy, jakby pierwszy raz o tym usłyszała. Przez chwilę kołysała się na boki w zupełnej ciszy, po czym spytała krótko:
- Mówisz, że jakie?
- Kolorowe – powtórzyłam cicho. – Kolorowe liście. I odlatują ptaki. W październiku.
Oparła kościste stopy na brzegu fotela. Owinęła kolana czarną, wełnianą chustą i siedziała tak, bez ruchu na brzegu parapetu, jak wielka wrona, wpatrując się w ogień. W końcu poprawiła dłonią czarne kosmyki włosów, które od dłuższego czasu opadały jej na oczy. Językiem zwilżyła wysuszone usta.
- Opowiedz mi – rozkazała.
- O czym?
- O kolorowych liściach. O kolorowych...
- W październiku?
- O kolorowych liściach w październiku – przytaknęła, rozsiadając się wygodniej.
- Jesień tak naprawdę przychodzi właśnie wtedy – zaczęłam. - Z całą paletą farb, jakby chciała pomalować każdy liść i każde źdźbło trawy. Na żółto, czerwono, brązowo, we wszystkich odcieniach tych kolorów, od jasnych, pastelowych, po ciemne, dojrzałe, nasycone głębią, jak wytrawne trunki i wreszcie na rudo. W tym kolorze jesień zwykle ma włosy, a w tych włosach siwieją pajęczyny. Wyczesuje je wieczorem zielonym grzebieniem z kolczastych łupinek kasztanów.
W październiku spadają kasztany. Wiatr strąca je każdym podmuchem, a one pękają, bębniąc o ziemię, asfaltowe ulice, dachy samochodów. Gubią zielone, kolczaste łupinki i toczą się, toczą. Za nimi biegną dzieci i nawet starsi schylają się, aby podnieść, nie dbając o ból w krzyżu.
- Po co komu kasztany? – spytała.
- Kiedy ma się przy sobie patyczki, można zrobić z nich kasztanowe ludziki i zwierzaczki. Czasem kładzie się je przy komputerach, bo chłoną promieniowanie, czy coś takiego. Ja noszę w kieszeni. Na szczęście.
- Pokaż.
Wyjęłam z kieszeni trochę już pomarszczony, zeszłoroczny kasztan
i podałam jej na dłoni..
- Kasztan. Mały, brązowy kasztan. Na szczęście.
Umilkłam na chwilę, uśmiechając się do obrazu, który przywołałam z pamięci.
Poruszyła się niecierpliwie, jak dziecko oczekujące na dalszy ciąg bajki.
- O kolorach opowiadaj. O kolorach. – ponaglała.
- Kolory zmieniają się – mówiłam dalej - jaśnieją w promieniach słońca, płoną w jego zachodzie, a potem szarzeją. Nocą wszystko jest czarne, zwłaszcza kiedy chmury zasłonią księżyc i gwiazdy. W następne dni jest coraz mniej zieleni a więcej brązu, aż do pierwszych mrozów i białych, oszronionych obwódek na liściach. Potem spadają.
- Jak to ?! – oburzyła się.
- Wirują w porywach wiatru, jak kolorowy deszcz. Układają się w prześliczne kobierce, szeleszczące pod butami. Można zbierać bukiety z opadłych liści. Do wazonu. Albo układać w książkach, jak zakładki. Zasuszone zatrzymać do następnego roku. Odlatują też ptaki.... W październiku.
- Dlaczego? – spytała z nieukrywanym zaciekawieniem.
- Tu robi się dla nich za zimno. Lecą na południe tam, gdzie cieplej. Całe klucze dzikich gęsi wesoło pokrzykują, nawołują się, znakami wolności przeszywają niebo.
- Co potem? Kiedy opadną liście i odlecą dzikie gęsi?
- Potem już tylko szaro, pusto, deszczowo i pamięć o zmarłych. A potem zima – posmutniałam. – Ale to już później, jak październik się skończy. Miało być o październiku. Urodziłam się w październiku.
Ponownie się zamyśliła. Trochę dłużej niż poprzednio. Oglądała czarną suknię i chustę wełnianą w tym samym kolorze. Poprawiała czarne włosy, próbując sprawdzić ich kolor w wiszącym na ścianie lustrze. W końcu spojrzała na swój porzucony w kącie, podobny innym rzeczom worek, z którego wystawała kosa.
- Wiesz, chyba muszę to zobaczyć. Pokażesz mi wszystko w październiku. A teraz ufarbuj mi włosy na rudo!

 *************************************************************

MATERIAŁ NA MĘŻA

Babcia zawsze powtarzała, bujając się na kuchennym stołku, że na męża, to musi być dobry materiał. Uderzała przy tym stanowczo trzonkiem noża w stół, na którym podskakiwały świeżo ukrojone pajdy chleba. W takich chwilach, zastygałyśmy z siostrą w bezruchu, nie wiedząc, co najpierw ratować przed upadkiem: rozhuśtaną babcię, czy podrygujące kromki. Zwykle nie robiłyśmy wtedy nic, co i tak okazywało się nadzwyczaj skuteczne, bo wszystko jakimś cudem pozostawało na swoim miejscu.
Wieczorami długo zastanawiałyśmy się, o jakim materiale mówiła babcia. Może takim w kratkę? Bo w groszki, to chyba jednak nie. W groszki to JA miałam sukienkę. Z falbankami i kokardą z tyłu.
Pewną niewiadomą stanowiło również to, jak z materiału miałby powstać taki mąż. Owszem, można narysować kredą, wykroić nożycami, a nawet pozszywać co nieco nitką, koniecznie w tym samym kolorze. Tylko, że wtedy uzyska się co najwyżej garnitur, lepiej lub gorzej pasujący na... No, właśnie. Na kogo? W tym momencie wyobrażałyśmy sobie księcia z bajki, co nijak się miało do babcinego gadania.

                                                                     *

Dwadzieścia kilka lat później moja siostra miała wspaniałą rodzinę, a ja nadal czekałam na  księcia z bajki. Żeglowałam samotnie po bezkresnym, jak mi się wtedy wydawało, oceanie życia. Bez planów, zobowiązań, z wiatrem we włosach i w kieszeniach. Niestety, nie zarabiałam dużo jako bibliotekarka. Zamiast tego miałam wszystko inne, co potrzebowałam do życia: setki książek, które wystarczyło tylko otworzyć, aby spotkać prawdziwą przygodę, przeżyć płomienną miłość, rozwiązać zapętloną zagadkę kryminalną, lub wylać strugę łez nad losami bardziej lub mniej sympatycznych bohaterów. To mi w zupełności wystarczało. Byłam wolna i szczęśliwa!
Życie jednak miało swój kres. Babci życie. Bo moje, pomimo wszystko, toczyło się dalej, z każdym, kolejnym tyknięciem, wiszącego na ścianie zegara.
Za oknem wiatr próbował połamać drzewom gałęzie. Deszcz spływał po szybach, bębniąc o parapet. Płakałam razem z nim. Wciśnięta w pluszowy fotel, bezmyślnie patrzyłam na świecące litery, w znanym na pamięć, umieszczonym tuż na wprost mojego okna, neonie: "Dobry wybór. Materiały, narzędzia ścierne  P. Ciemiężniak”.  Bez sensu. Tak spędziłam kilka kolejnych nocy, w oczekiwaniu na zbawienny świt. Wtedy znów rzucałam się bez pamięci w wir codziennych zajęć. Wieczorami wracałam na miejsce w fotelu, owinięta w wełniany koc.

*

Telefon zadzwonił, kiedy otwierałam drzwi do lodówki. „Cóż za precyzyjne wyczucie chwili”,  pomyślałam, podnosząc słuchawkę.
- Halo?
- Cześć, tu Marta.
Właściwie nie musiała wcale się przedstawiać, bo i tak rozpoznałam głos siostry. Brakowało mi tych wspólnych wieczorów, kiedy siedziałyśmy w kuchni razem z babcią...
- No, halo? Jesteś tam? – wrzasnęła mi prosto do ucha.
- Jestem.
- To dobrze. Pamiętaj, że jutro o 12.00 jesteśmy umówione ze stolarzem na cmentarzu. Będzie robił ławeczkę obok grobu babci. No, co tak cicho siedzisz? Pamiętasz, czy nie?
- Tak, ale... – zaczęłam niepewnie, myśląc usilnie nad tym, jakby się z tego wszystkiego wymigać. W końcu jutro jest sobota. Chciałam zrobić jakieś zakupy, aby przeżyć kolejny tydzień, a potem powłóczyć się bez celu po starówce.
- Nie ma żadnego ale. Będziesz musiała pójść sama. Moje maleństwa się rozchorowały. Mają wysoką gorączkę, a Adaś pojechał na szkolenie, więc sama rozumiesz... – dalej już nie słuchałam. Oczywiście, że rozumiem, będę, może na mnie liczyć, poradzę sobie, jak zawsze. Odłożyłam słuchawkę zła na cały świat. Sobotnie plany diabli wzięli!

*

Następnego dnia, uzbrojona w konewkę, grabki i łopatkę, wsiadłam do autobusu i pojechałam na cmentarz. Po drodze kupiłam parę tulipanów dla babci. Zamierzałam czekać tylko pół godziny i ani chwili dłużej. Jak stolarz nie przyjdzie w tym czasie, to trudno. Punktualność przede wszystkim!
Właśnie układałam tulipany między wieńcami i bukietami, które nie zdążyły jeszcze zwiędnąć, kiedy usłyszałam radosny, chłopięcy głos.
- Tato, zobacz. Tam leży ktoś nowy. O, tam! I po drugiej stronie drogi też. Zobacz! Zobacz, jaka kwiaciarnia! Po co komu tyle kwiatów? Nawet wazonów zabrakło. Który to ma być grób? Tato?
Spojrzałam zaciekawiona znad tulipanów. Od strony kaplicy zbliżał się mężczyzna w czarnym golfie i skórzanej kamizelce. Mógł mieć najwyżej trzydzieści pięć lat. Pod pachą niósł heblowane deski, a w drugiej ręce skrzynkę z narzędziami. Przed nim biegł dróżką mały, może sześcioletni chłopczyk z jasną czupryną potarganą przez wiatr. Zatrzymali się obok mnie.
- Dzień dobry. Pani Magda? – odezwał się pierwszy, a kiedy skinęłam głową przedstawił się, wyciągając dłoń na powitanie. – Piotr Szulc. Przepraszam za małego. Trochę się rozbrykał. Brakuje mu matki. Żona zmarła przy jego urodzeniu, a ja sam chyba go zbytnio rozpieszczam. Jest taki do niej podobny... - ręką pogładził chłopca po włosach. – Przywitaj się, Julek.
Chłopak ukłonił się niezgrabnie i zaczął pomagać ojcu w rozpakowaniu narzędzi, zasypując go coraz to nowymi pytaniami.
Piotr odpowiadał cierpliwie. Rozglądał się, mierzył coś, szkicował na kartce papieru poszczególne elementy ławki. Później przycinał deski, wiercił otwory, wkręcał śruby. Czasem spoglądał na mnie lub na Julka i uśmiechał się tak jakoś wyjątkowo. Tak, że chciało się żyć. Raz, dwa, ławka była gotowa. Ustawił ją, wypoziomował, umocował w podłożu. Była dokładnie taka, jak powinna być.
- Gotowe! – powiedział w końcu i otrzepał ręce. – Marta mówiła, że pracujesz w bibliotece. To musi być ciekawa praca. Lubię czytać i czytam dość dużo. Oczywiście, jeżeli czas na to pozwala. W której bibliotece?
Opowiedziałam krótko o swoim miejscu pracy z tysiącem książek na półkach.
- Z kolei ja mam własny zakład stolarski. Tak sobie dłubię w drewnie. Proszę, oto moja wizytówka. Stoły, stołki, krzesła, ławy, takie tam różne. Julek mi pomaga. No nie, Julek?
Chłopiec wyżej podniósł głowę.
- Jestem tam kierownikiem. Najważniejszym.
Chwilę kręcił się niespokojnie w kółko, po czym zapytał prosto z mostu i z zupełnie innej beczki.
- Czy duchy na cmentarzu straszą równo o północy, czy później? A może trochę wcześniej, aby zdążyć na dobranoc?
Roześmiałam się. Po raz pierwszy od dłuższego czasu. Podziękowałam za ławeczkę, uregulowałam rachunek, chwyciłam w rękę konewkę, grabki i łopatkę, gotowa wracać do domu.
Piotr zebrał już swoje narzędzia. Nie spieszył się zbytnio, jakby myślał jeszcze o czymś.
- Przyjechaliśmy samochodem. Może podwieźć cię do miasta? – zaproponował.
- Dziękuję. Chętnie skorzystam, jeżeli nie sprawi to wam kłopotu – odpowiedziałam, ruszając w stronę furtki. Julek uczepił się mojej ręki, podskakując wesoło tuż obok.

*

Wieczór był wyjątkowo ciepły. Podeszłam do okna i uchyliłam je, aby wpuścić trochę świeżego powietrza. Naprzeciwko pobłyskiwał znajomy neon, ale tak jakby trochę inaczej. Chyba przepaliły się żarówki i niektóre litery pozostały nie oświetlone. Zaraz, zaraz... jakby to teraz odczytać? "Dobry ...... Materiał., na...... .......  .. ...m.ęż..a.”
Zmarszczyłam brwi i spojrzałam w niebo.
- Czyżbyś chciała mi coś przez to powiedzieć, babciu? – mruknęłam.

*************************************************************


SĄ TAKIE CHWILE


I

Nie tak miało być. Zatrzasnęła szufladę może zbyt gwałtownie. Zbyt - dla kogo? Dla niej, dla niego, czy dla toaletki wystrojonej w lustra? Swoją drogą, w domowych kapciach wyglądała śmiesznie, już nie wspominając o obwisłym szlafroku przewiązanym postrzępionym paskiem. Żałosne. Gdzie się podziała tamta atrakcyjna, pełna humoru, roztańczona królowa dyskotek? Przymknęła oczy, jakże inne niż kiedyś: podpuchnięte, zmęczone, z sinymi workami pod spodem, a przede wszystkim n i e u m a l o w a n e.
Wrócić! Chociaż na chwilę wrócić do przeszłości. Wtedy wszystko było proste i przewidywalne. Świat wirował w koło, kusił kolorowymi neonami. Leciała na oślep, jak ćma. Rozpościerała ramiona, przytulając do serca wszystkich i wszystko. Połykała wiatr szeroko otwartymi ustami i naprawdę się u ś m i e c h a ł a.
Po policzkach popłynęły łzy, które w chwilę później, zmieszane z mlekiem na piersiach, całkiem nieestetycznie rozmazały się na brzuchu.
Westchnęła. Podeszła do łóżeczka. Spał spokojnie. Taki malutki, otulony kołderką w kotki i... taki tyko jej. Podniosła go delikatnie, przytuliła. Musi nauczyć się kochać. Od nowa. Inaczej. Dla niego, dla niej, teraz już dla nich.

II

Obowiązek. Wpisał się na stałe do kalendarza. Stał się przeznaczeniem i przekleństwem. Wypełniał dzień od pierwszych godzin, jeszcze przed wschodem słońca, aż do późnej nocy.
I kolejny dzień, i następny, a dni te w jakimś dziwnym, samoistnym porządku układały się w zamknięte schematy tygodni, miesięcy, lat. Całe życie stawało się jednym, wielkim obowiązkiem.
Tak. Czytała „Siłaczkę”. Dawno temu. Nie wiedziała wtedy, że tak wiele będzie miała z nią wspólnego. Bo czy można udźwignąć na ramionach całe życie? Dwa życia? Okazało się, że jednak można.
Dźwigała więc te życia. Jedno – swoje, wewnątrz kruchego ciała, drugie – jego, na rękach, obok torebki, siatki z zakupami, reklamówki pełnej ubranek na zmianę i pieluch. W skwarze słońca, w deszczu, podczas burzy i śnieżycy. Po błocie, po lodzie, po kamieniach. Biegała z jednego autobusu do drugiego, aby zdążyć trzecim do pracy, na czas. Popołudniami powtarzała drogę w odwrotnej kolejności, w kierunku domu.
Czasem się potykała. Wtedy na kolanach szukała równowagi, aby tylko nie upuścić małego. W tym momencie nieważny był chleb. Zwykle podawał go ktoś chwilę później.
Codzienność wypełniała kolejne minuty. Zasypiała na wpół przytomna, przytulona do synka. Budziła się kolejnego dnia przed świtem z poczuciem winy, że nie zdążyła przebrać się w piżamę, ani umyć zębów.
Uparcie powtarzała jednostajny rytuał, by znowu bezwiednie zasnąć z nosem wtulonym w brzeg tapczanu. Z poczuciem winy, świadoma swojej nieporadności i tego, że tak dalej być nie mogło.
Zaprzyjaźniła się z budzikiem. Od tej pory pomagał jej w organizacji czasu.

III

Najtrudniej było, tak jej się przynajmniej wtedy wydawało, kiedy chorował. Na szczęście do przychodni nie miała daleko, może trochę mniej niż kilometr. Z tego też powodu lekarz nigdy nie przychodził na wizyty domowe. Z matematycznego punktu widzenia odległość z punktu A do B była taka sama, jak z B do A, a według lekarza może nawet znacznie krótsza.
Rozumiała to. Była w stanie uwierzyć absolutnie we wszystko.
Otulała wtedy ramionami rozognione gorączką dziecko, osłaniała szalem przed podmuchami wiatru i wędrowali tak razem po kolejne recepty do przychodni, a potem po kolejne lekarstwa do osiedlowej apteki.
W nocy nie spała. Setki razy przykładała rękę do rozpalonych policzków, lepkiego czoła, niespokojnych piersi. Mierzyła temperaturę, parzyła herbatkę i tak bardzo się bała. Jak tysiące innych matek w podobnych sytuacjach.
Ukradkiem ocierała łzy, na które nie mogła sobie pozwolić. Według niej łzy były oznaką słabości, a ona musiała być silna. Jako matka i jako ojciec, takie dwa w jednym.

IV

Kiedy po raz pierwszy poszedł do szkoły, z uśmiechem patrzyła na krótko przycięte, jasne włosy, starannie wyprasowane rękawy białej koszuli i granatowe, takie już całkiem „dorosłe” spodnie. Zaczął się nowy etap w jej życiu. Szykowała kanapki, owijała je w papierowe torebki, w śniadaniowe woreczki. Pakowała książki i zeszyty do tornistra, machała ręką na pożegnanie, odchylając firankę z kuchennego okna.
Na wywiadówkach siadała w pierwszym rzędzie i wyżej podnosiła głowę, gdy wypowiadała magiczne słowa: „mój syn”. Jego radości były jej radościami, a jego porażki jej smutkiem.
W ich domu zamieszkał pies (jedynacy nie powinni być przecież sami) i bezpańskie koty z kurzu. Czasu nadal nie starczało na wszystko, a w wolne od pracy dni ważniejsze były wspólne spacery niż porządki.
Kiedy ukończył gimnazjum myślała, że Pana Boga chwyciła za nogi. Płakała jak mała dziewczynka, gdy w garniturze przekraczał próg nowej szkoły. Taki przystojny, wysoki, mądry. Długo jeszcze stała na ulicy patrząc w ślad za nim i całe szczęście, że mogła na ten dzień wziąć urlop. Powtarzała w kółko, że są takie chwile, dla których warto żyć.
Gdy skończył pierwszą klasę, świadectwo schowała z pietyzmem do teczki.
A potem... potem cały jej świat rozleciał się, jak domek z kart. Była bezsilna, kiedy coraz więcej czasu spędzał przed komputerem, stopniowo tracił kontakt z rzeczywistością, przestał o siebie dbać, oblał kolejny rok nauki, wreszcie całkowicie porzucił szkołę.
W listopadzie umarła jej matka.

V

Siedziała w fotelu otulona kocem. Tak, jest gotowa. Nie, nie zabierze stąd niczego. Tam, dokąd idzie, nie potrzeba już budzika. Czuła się bezradna, samotna i winna. Tak bardzo winna. Jak mogła do tego dopuścić? Jak mogła i gdzie popełniła błąd?
Ból rozdzierał serce. Skronie pulsowały zbyt szybko. Nie miała już w sobie więcej siły. Odchyliła głowę do tyłu, a koc bezszelestnie zsunął się z ramion.
W zamku zazgrzytał klucz. Długowłosy, brodaty młodzieniec wszedł do domu krokiem żwawszym niż zazwyczaj. Był wyraźnie czymś podekscytowany.
Chciał powiedzieć, że zapisał się do szkoły i że tak bardzo, bardzo ją - matkę, kocha. Zamiast tego zatrzymał się na progu. Zastanowiła go wszechobecna cisza. Rozejrzał się uważnie po pokoju.
- Mamo?...

*************************************************************







1 komentarz:

  1. Cudowne, masz niesamowity dar do opisywania������

    OdpowiedzUsuń