poniedziałek, 15 lutego 2010

PAŹDZIERNIKOWE MEMENTO - opowiadanie

Weszła do pokoju tak niespostrzeżenie. Usiadła na parapecie, wyżej podnosząc głowę.
- Ty –wskazała palcem na mnie.
- Mam na imię Lucyna – odpowiedziałam bez związku.
- Wiem, wiem. Takie imię dała ci matka zaraz po twoim urodzeniu. Dawno temu. Już nawet dobrze nie pamiętam tego dnia. We wrześniu, czy listopadzie sześćdziesiątego drugiego.
- W październiku. Szóstego października – sprostowałam.
- To bez znaczenia – machnęła ręką. – Data jak każda inna. Bo czym różni się październik od pozostałych miesięcy? To tylko miesiąc. No, może ilością dni, która tak różnie wypada: raz trzydzieści, innym razem trzydzieści jeden. Luty... Hm... O, tak. Ten jakiś dziwny. Chyba krótszy i co cztery lata inaczej. Teraz jest chyba luty? – spojrzała na wiszący nad kominkiem kalendarz.
- W październiku na drzewach są kolorowe liście – powiedziałam, nie oglądając się za siebie.
Otworzyła szerzej oczy, jakby pierwszy raz o tym usłyszała. Przez chwilę kołysała się na boki w zupełnej ciszy, po czym spytała krótko:
- Mówisz, że jakie?
- Kolorowe – powtórzyłam cicho. – Kolorowe liście. I odlatują ptaki. W październiku.
Oparła kościste stopy na brzegu fotela. Owinęła kolana czarną, wełnianą chustą i siedziała tak, bez ruchu na brzegu parapetu, jak wielka wrona, wpatrując się w ogień. W końcu poprawiła dłonią czarne kosmyki włosów, które od dłuższego czasu opadały jej na oczy. Językiem zwilżyła wysuszone usta.
- Opowiedz mi – rozkazała.
- O czym?
- O kolorowych liściach. O kolorowych...
- W październiku?
- O kolorowych liściach w październiku – przytaknęła, rozsiadając się wygodniej.
- Jesień tak naprawdę przychodzi właśnie wtedy – zaczęłam. - Z całą paletą farb, jakby chciała pomalować każdy liść i każde źdźbło trawy. Na żółto, czerwono, brązowo, we wszystkich odcieniach tych kolorów, od jasnych, pastelowych, po ciemne, dojrzałe, nasycone głębią, jak wytrawne trunki i wreszcie na rudo. W tym kolorze jesień zwykle ma włosy, a w tych włosach siwieją pajęczyny. Wyczesuje je wieczorem zielonym grzebieniem z kolczastych łupinek kasztanów.
W październiku spadają kasztany. Wiatr strąca je każdym podmuchem, a one pękają, bębniąc o ziemię, asfaltowe ulice, dachy samochodów. Gubią zielone, kolczaste łupinki i toczą się, toczą. Za nimi biegną dzieci i nawet starsi schylają się, aby podnieść, nie dbając o ból w krzyżu.
- Po co komu kasztany? – spytała.
- Kiedy ma się przy sobie patyczki, można zrobić z nich kasztanowe ludziki i zwierzaczki. Czasem kładzie się je przy komputerach, bo chłoną promieniowanie, czy coś takiego. Ja noszę w kieszeni. Na szczęście.
- Pokaż.
Wyjęłam z kieszeni trochę już pomarszczony, zeszłoroczny kasztan
i podałam jej na dłoni..
- Kasztan. Mały, brązowy kasztan. Na szczęście.
Umilkłam na chwilę, uśmiechając się do obrazu, który przywołałam z pamięci.
Poruszyła się niecierpliwie, jak dziecko oczekujące na dalszy ciąg bajki.
- O kolorach opowiadaj. O kolorach. – ponaglała.
- Kolory zmieniają się – mówiłam dalej - jaśnieją w promieniach słońca, płoną w jego zachodzie, a potem szarzeją. Nocą wszystko jest czarne, zwłaszcza kiedy chmury zasłonią księżyc i gwiazdy. W następne dni jest coraz mniej zieleni a więcej brązu, aż do pierwszych mrozów i białych, oszronionych obwódek na liściach. Potem spadają.
- Jak to ?! – oburzyła się.
- Wirują w porywach wiatru, jak kolorowy deszcz. Układają się w prześliczne kobierce, szeleszczące pod butami. Można zbierać bukiety z opadłych liści. Do wazonu. Albo układać w książkach, jak zakładki. Zasuszone zatrzymać do następnego roku. Odlatują też ptaki.... W październiku.
- Dlaczego? – spytała z nieukrywanym zaciekawieniem.
- Tu robi się dla nich za zimno. Lecą na południe tam, gdzie cieplej. Całe klucze dzikich gęsi wesoło pokrzykują, nawołują się, znakami wolności przeszywają niebo.
- Co potem? Kiedy opadną liście i odlecą dzikie gęsi?
- Potem już tylko szaro, pusto, deszczowo i pamięć o zmarłych. A potem zima – posmutniałam. – Ale to już później, jak październik się skończy. Miało być o październiku. Urodziłam się w październiku.
Ponownie się zamyśliła. Trochę dłużej niż poprzednio. Oglądała czarną suknię i chustę wełnianą w tym samym kolorze. Poprawiała czarne włosy, próbując sprawdzić ich kolor w wiszącym na ścianie lustrze. W końcu spojrzała na swój porzucony w kącie, podobny innym rzeczom worek, z którego wystawała kosa.
- Wiesz, chyba muszę to zobaczyć. Pokażesz mi wszystko w październiku. A teraz ufarbuj mi włosy na rudo!

niedziela, 14 lutego 2010

ROZTOPY


pośniegowe błoto
niewiele ma wspólnego z białym puchem
spadłym zaledwie wczoraj

grzęźniemy
ślizgamy się na boki
złorzecząc

trudno wrócić do utraconej równowagi
w płaszczyznach niekoniecznie zbliżonych
do równi pochyłej

na butach pozostają ślady
wędrówek i potknięć
białe jak śnieg słone jak łzy

poniedziałek, 8 lutego 2010

PLĄSY - DĄSY


drgają serpentyny confetti balony
ruda panna w mini i pan podchmielony
błazen siedzi w kącie krzywe berło trzyma
przy stole śpi śnieżka chłopak czy dziewczyna

w nikłym świetle świecy łatwo się pomylić
sędzia guz rozciera zapomniał się schylić
głową huknął w belkę zatoczył się bokiem
zaśmiała się barbie z rozmazanym okiem

nikt nie tańczy nie je potrawy za słone
pośród przebierańców trudno znaleźć żonę
a i mężów jakoś dziwnie nie do pary
dobrze że rok nowy że przeminął stary

żal tylko szampana rozlał się na progu
kończy się karnawał no i chwała Bogu

piątek, 5 lutego 2010

MIAŁO BYĆ O WIOŚNIE


wiosna owszem przyjdzie
kiedy śnieg się roztopi
i kra wodą spłynie

przybiegnie szczebiotem ptaków
łaknących promieni słońca
cieplejszych i jaśniejszych

na tyle wyraźnych
aby założyć gniazdo
przytulić się na chwilę

to jeszcze nie koniec
mruczy stary dąb
dźwigając zmrożone poduchy

za lasem krzyż
utonął w zaspach
jak obraz w lukach pamięci